Jest niemal pewne, że koalicja niebieskiej Partii Regionów, socjalistów i komunistów wyłoni rząd, a na czele stanie Wiktor Janukowycz, lider niebieskich, były premier i zaciekły konkurent Juszczenki w walce o fotel prezydenta w 2004 r. Takiego obrotu spraw nie przewidywali analitycy, a już na pewno nie oczekiwali go politycy pomarańczowego obozu. Po marcowych wyborach, wygranych przez Partię Regionów, to nie zwycięzcy otrzymali propozycję utworzenia koalicji i powołania rządu. Sukces niebieskich nie był w smak przyjaciołom z kijowskiego Majdanu, ale przecież mieli po swojej stronie prezydenta: Wiktor Juszczenko powierzył pomarańczowym misję sformowania większości i wskazania premiera. Prezydent miał przesłanki do takiej decyzji: gdy ugrupowania prodemokratyczne policzyły swoje mandaty, to im przypadało zwycięstwo. Blok Julii Tymoszenko (BJuT), Nasza Ukraina i socjaliści Aleksandra Moroza, doświadczeni we wspólnych zmaganiach z reżymem Kuczmy, mieli szansę na rządzenie krajem. Pod warunkiem, że zapomną o urazach, porozumieją się w sprawie obsady najważniejszych stanowisk, premiera, szefa parlamentu i przewodniczących komisji parlamentarnych.
Powodzenie w rządzeniu mogła przynieść szeroka koalicja,
czyli alians Partii Regionów i Naszej Ukrainy. Jej zaletą byłaby szansa na zrastanie się obu części kraju, pomarańczowego zachodu i niebieskiego wschodu. W końcu przecież na Partię Regionów głosowała blisko połowa Ukraińców. Co więcej, Julia Tymoszenko, gdy przed wyborami była premierem, popadła w ostry konflikt z prezydentem. Spór przeniósł się na otoczenie Juszczenki, na jego zaplecze i liderów Naszej Ukrainy –i wywołał polityczne zamieszanie. Wprawdzie Tymoszenko zapewniała, że wojenny topór został zakopany, ale jej ambicje i skłonność do dominacji nie zmieniły się z dnia na dzień.