Sam pomysł budzi szacunek. Postanowiono bowiem skreślić możliwie pełną panoramę najciekawszych zjawisk artystycznych ostatnich lat, koncentrując się na osiągnięciach artystów młodego i średniego pokolenia, którzy zadebiutowali po 1989 r. Zamiast jednak przygotować jedną dużą wystawę, zdecydowano się na cykl dziesięciu – jak je nazwano – tematycznych odsłon, zaś w skład każdej z nich wchodziło kilka indywidualnych prezentacji. Tematy owych odsłon to np. artyści o sobie, sztuka wobec nowoczesnych technologii, sztuka a media i reklama, doświadczenie przestrzeni, doświadczenie tradycji. Praktycznie każdy z nich nadawałby się na motyw przewodni wielkiej, muzealnej ekspozycji, tu jednak z konieczności ograniczono go do trzech, czterech nazwisk.
W efekcie zaproponowano zwiedzającym kilkadziesiąt autorskich pokazów, które dopiero w całości miały nas przekonać o sile (lub słabości) młodej polskiej sztuki. „W samym centrum uwagi” wymagało więc i dużej uwagi ze strony widzów. By wyrobić sobie jakieś zdanie, należało karnie, przez niemal rok, uczęszczać na kolejne odsłony i kumulować odczucia. Dziś, na finiszu przedsięwzięcia, można powiedzieć, że są one mieszane.
Po pierwsze, wydaje się, że ciągle jeszcze nie dorośliśmy do ambitnych przedsięwzięć, a świetne idee grzęzną gdzieś w morzu niemożności, lekceważenia, improwizacji. Uwaga ta dotyczy obu stron przedsięwzięcia: organizatorów i twórców. Ci pierwsi przesuwali terminy wystaw, z listy pierwotnie zaproszonych nieoczekiwanie znikali jedni artyści i równie nieoczekiwanie pojawiali się nowi. W momencie, gdy miało nadejść grande finale, czyli kończąca projekt duża wystawa zbiorowa, widzom zaordynowano nieoczekiwanie dwie kolejne, nieplanowane wcześniej, odsłony, zaś epilog przesunięto o miesiąc.