W pana gabinecie wisi na ścianie drzewo genealogiczne Michałkowów. Rozpiera pana duma, kiedy patrzy pan na ten obraz?
Mój prapraprapradziad był ciotecznym bratem pierwszego rosyjskiego cara z rodu Romanowów – Michaiła Fiodorowicza. Z innych znamienitych członków mojej rodziny mogę wymienić Lwa Tołstoja, Gogola, Puszkina, Stanisławskiego, Jesienina. Mój dziadek, ojciec matki, Konczałowski był znanym malarzem, podobnie zresztą jak i pradziadek – Surikow, wybitny rosyjski pejzażysta. Niewątpliwie świadomość posiadania takiej rodziny jest przyjemna, niemniej wiąże się z tym również poczucie odpowiedzialności.
Zawsze demonstrował pan swoje pochodzenie?
Był czas, kiedy wręcz musieliśmy to ukrywać. Nasze nazwisko akcentuje się na „a”, Michałkow, ale mój ojciec poszedł do szkoły z nazwiskiem Michałkow, z akcentem na „o”. Babcia bała się, że jeśli będziemy używać oryginalnej wymowy bardzo znanego arystokratycznego nazwiska, będziemy prześladowani. Uważam, że moje pochodzenie jest sprawą osobistą i nie lubię ludzi, którzy na wizytówkach wypisują swoje tytuły: jakiś tam książę... A spojrzysz na twarz, porozmawiasz pięć minut i już wiesz, że nie zasługuje on na ten tytuł.
Porozmawiajmy o pana dzieciństwie. Jak pan wspomina przełom lat 40. i 50., schyłek epoki stalinowskiego terroru ?
Pamiętam, że kiedy umarł Stalin, wszyscy płakali, cały kraj. Płakał też ojciec, a mama nie płakała. Wydawało mi się nawet, że dostrzegłem na jej twarzy uśmiech. Kiwała głową i nie okazywała uczuć, ale widziałem wyraźnie, że ta śmierć nie wywołuje u niej wielkich emocji. Nie mam żadnych wspomnień, dzięki którym tamten czas kojarzyłby mi się z terrorem. Dopiero kiedy kręciłem „Pięć wieczorów”, zrozumiałem dokładnie – ale po lekturze wspomnień innych ludzi – czym był terror stalinowski.