Kiedy Tischner przychodził do „Tygodnika Powszechnego”, siadał zawsze w sekretariacie naprzeciw pani Kasi i wtedy na ogół dość ospałe redakcyjne życie ulegało wzmożeniu. Albo – można też powiedzieć – całkiem zamierało, bo wszyscy się koło Niego skupiali. Nawet sławna Marzanka – swego czasu gwiazda korekty oraz marketingu, na sam widok tego kapłana mobilizowała się pod względem cielesnym, co było swoistym paradoksem, bo przecież to ona (miała wyłącznie ten atrybut) bywała źródłem tego typu mobilizacji. Słowem: skoro Tischner działał nawet na Marzankę – jest to niezbity dowód, że działał on na wszystkich.
Teraz jego wielcy i prawdziwi przyjaciele, znamienici rozmówcy i ci wszyscy, co byli naprawdę blisko Niego, zapewne więcej powiedzą o naturze Jego charyzmy, choć charyzma to nie jest to słowo. Jakim słowem dałoby się opisać magnetyczną siłę tego człowieka, nie wiem. W końcu ani osobiście zbyt wiele razy z Nim nie rozmawiałem, ani pism jego nie znam na wylot. Myślę, że jednym z powodów, dla których uwaga wszystkich skupiała się na Nim, mógł być po prostu Jego niepospolity dar narracyjny. Wszystko, co mówił, obracało się w opowieść, nie w anegdotę, ale w literaturę. Gęba góralskiego anegdociarza przyrasta doń na trwałe i, owszem, były ku temu słyszalne powody. Ale przecież kiedy On opowiadał najprostsze rzeczy, o tym na przykład, jak w listopadzie jechał do Łopusznej, jak mijała Mu droga, jaka mgła była po drodze i o tym, jak w tej gęstej jak mleko mgle na moście w Łopusznej stali górale i rozmawiali, i on jadąc wolno słyszał, co oni mówią („o kurwa, Józek jedzie!”); w każdej takiej z pozoru byle jakiej historii była poważna wbrew pozorom historia.