Musical „Raj” przywieziony na tryumfalne gościnne występy do Warszawy z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie jest doskonałym świadectwem całkowitej nieprzewidywalności polskiego życia scenicznego. Koszaliński teatr od lat ma kłopoty, dyrekcje zmieniały się tu w atmosferze skandali, przy akompaniamencie prasowych kłótni; nie tak dawno pisano o zamiarach przekształcenia sceny w impresariat. I oto tu właśnie powstaje muzyczny spektakl, rozmachem i ambicjami przeskakujący o parę wysokości poprzeczkę stawianą sobie przez tego typu teatry. Okazuje się, że tę niewielką placówkę – z pewnością dzięki plejadzie sponsorów wymienionych w programie – stać na przyzwoitą musicalową technikę: lasery, mikroporty. Że, co więcej, stać ją na regularną orkiestrę w teatralnym kanale pod batutą kompozytora Jarosława Barówa, na zespół baletowy odgrywający niepoślednią rolę w widowisku. I co najważniejsze, stać ją na udźwignięcie zadania pod względem wykonawczym: są w zespole dobre głosy, choćby Katarzyna Ulicka-Pyda (Ewa) i Wojciech Rogowski (Adam); reżyser Krzysztof Galos panuje nad całością. Słabością „Raju” jest sceneria kiczowata jak w najgorszych produkcjach estradowych minionych dekad – i libretto Włodzimierza Jasińskiego. Z wyjściowego pomysłu – z „Adama i Ewy” Marka Twaina – nie zostało właściwie nic; i prolog w raju, i drugi akt we współczesnych wnętrzach zdają się diablo banalne. Dialogom brakuje wyrazistości i dowcipu, są wyłącznie łącznikami piosenek, sympatycznych i dających się słuchać, ale wylatujących z głowy pięć metrów od foyer teatru. Broadwayu koszalinianie „Rajem” raczej nie podbiją, ale za odwagę i naprawdę niezły poziom wykonania należą im się brawa.