Archiwum Polityki

Męczeństwo państwa Kałużnych z Drohobycza

1. Można powiedzieć tak: co innego uprowadzić Eichmanna z Buenos Aires i postawić przed sądem w Izraelu, co innego wywieźć freski Schulza z Drohobycza i postawić w muzeum w Jerozolimie. Jest to oczywiście całkiem co innego, ale dlaczego zostało to tak zrobione, że jedno – tak jest: barbarzyńsko – kojarzy się z drugim? I dlaczego mam (dlaczego mam mieć) akurat tak wysoce ryzykowne skojarzenia, skoro w żadnym wypadku nie chcę mieć akurat tak wysoce ryzykownych skojarzeń? Przecież nie jest tak, że wyłącznie człowiek odpowiada za własne skojarzenia, w jakiejś części człowiek – owszem – odpowiada za własne skojarzenia, ale w niecałej. W tym wypadku za część moich skojarzeń odpowiada Instytut Yad Vashem. Oczywiście w obu przypadkach szło o coś, co z grubsza można nazwać ocaleniem sprawiedliwości dziejowej. Ocalić zbrodniarza przed bezkarnością i ocalić dzieło artysty przed zatratą. Cel w końcu w obu wypadkach niezmiernie chwalebny, metody w obu wypadkach podobne i w swej skrótowości – chciałem z rozpędu napisać: jednakowo skuteczne, ale jednak na razie nie. W przypadku Eichmanna operacja powiodła się w całości – główny architekt ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej został skutecznie uprowadzony i następnie równie skutecznie powieszony, w przypadku Schulza powiodła się jak na razie jedynie pierwsza część akcji: uprowadzenie. Czy w wyniku tego uprowadzenia malowidła autora „Sklepów cynamonowych” zostaną ocalone, do końca pewne nie jest. A jeśli nawet zostaną ocalone, to nie zostaną ocalone na swoim miejscu. Czyli nawet jak zostaną ocalone to i tak będą naruszone.

2.

Racje ludzi z Yad Vashem są oczywiste, pragmatyczne, ściśle obliczone. W końcu nie ukrywajmy, bo sami wiemy dobrze: pozostawione w fatalnej spiżarni państwa Kałużnych freski pewnie by zmarniały.

Polityka 24.2001 (2302) z dnia 16.06.2001; Pilch; s. 93
Reklama