Archiwum Polityki

Obrok w muzeum

W odległych czasach mojego dzieciństwa dorożka nie była dekoracyjnym rekwizytem dla turystów Starego Miasta, ale autentycznym środkiem lokomocji, szlachetniejszym i droższym niż okupacyjna ryksza, która miała ludzki, a nie koński napęd. Na podobieństwo dorożki, powracającej jako pojazd zabawowy w paru metropoliach rozwiniętego świata, pojawiły się ostatnio ludzkie ryksze i to zupełnie prymitywne, bo nie sprzężone z rowerem, tylko autentycznie ciągnione przez człowieka. Obserwowałem je niedawno w Toronto zastanawiając się, jakie przesłanie dla uczniów Marksa i Freuda niosą zgrabne, rosłe, białe dziewczyny w elastycznym sportowym obuwiu ciągnące po ulicach kanadyjskiego miasta wózek z rodziną przybyszów z innego kontynentu, na którym dotąd tubylcy byli niewolnikami, a biali panami świata.

Dorożka konna bardziej niż taksówka była przedmiotem dziecinnej fascynacji. W pierwszych latach po wojnie służyła do podróży o wyjątkowym charakterze. Przede wszystkim z dworca i na dworzec, kiedy w grę wchodziły bagaże i normalna podróż tramwajem stawała się niezwykle uciążliwa. (Któż pamięta dziś powojenne tramwaje z winogronami na stopniach?). Zdarzały się też czasami podróże dorożką w nagrodę za dobrą cenzurkę, przy przejściu do następnej klasy i chyba (jeśli to dobrze pamiętam) z okazji Pierwszej Komunii. Kiedy pojawiły się pierwsze zakupy przedmiotów, które nie mogły zmieścić się w bagażniku taksówki marki Warszawa (mam na myśli pralki i lodówki), dorożki już uległy prawom socjalizmu i jako zacofana prywatna inicjatywa zginęły z pola widzenia, przynajmniej w warszawskim śródmieściu. Pamiętam natomiast z rodzinnych opowieści, że mój wuj, który przed wojną budował samoloty (wynajmując w tym celu barak przy lotnisku na Polach Mokotowskich), udawał się dorożką na dworzec kolejowy, ilekroć dostawał wiadomość o tym, że przyjechał zamówiony za granicą silnik do samolotu.

Polityka 24.2001 (2302) z dnia 16.06.2001; Zanussi; s. 97
Reklama