Najwyraźniej zaskoczony nagłą dymisją Wildstein mówił, że jest to decyzja polityczna i że premier stracił szansę, by w Polsce powstała telewizja publiczna z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, że decyzja jest polityczna, tak samo jak polityczna była nominacja. Media zwane publicznymi są u nas politycznym łupem i nominacja Wildsteina nie przybliżała nas ani na krok do telewizji prawdziwie publicznej. Nie ta kultura polityczna, nie te standardy. Łupy pozostają łupami, tyle tylko, że teraz dzieli się je i zawłaszcza partyjnie coraz bardziej jawnie i bezwstydnie. Nikt już niczego nie udaje.
Wyjątkowo fałszywie brzmi więc chór „obrońców Bronka”, że oto mamy do czynienia z jakimś zamachem na telewizję publiczną, ponoć dziennikarską, a nie polityczną. Towarzysko-koleżeńskie gesty próbuje się przekuwać w jakiś ważny spór ideowy nie bardzo wiadomo z kim. Że Urbański to polityk? Wildstein też stał się politykiem obejmując z nadania zwycięskiej partii jedną z najbardziej politycznych posad w państwie. Tego chóru nie słychać było, gdy miały miejsce wcześniejsze wydarzenia, świadczące o politycznym rozdrapywaniu mediów publicznych. Nie było gestów solidarności z wyrzucanymi czy odsuwanymi od programów ludźmi, którzy przyszli do pracy nie za Kwiatkowskiego, ale w czasie prezesury Jana Dworaka i mieli wcale nie gorsze, a często lepsze solidarnościowe rodowody niż obecni „niezależni”. Przeciwnie, chętnie zajmowano ich miejsca, szybko wpisując się w nową programową linię – histerycznych rozrachunków z III RP.
Dlaczego Bronisław Wildstein musiał ostatecznie odejść? Czy z powodu swojej wyjątkowej niezależności? Odporności na polityczne naciski? Czy skutkiem niezadowolenia koalicjantów – Samoobrony i LPR, którzy od dawna domagali się tej zmiany, uznając, że nie są pokazywani wystarczająco często i w wystarczająco odpowiednim świetle?