Sytuacja budżetu państwa jest zła. W końcu kwietnia jego deficyt osiągnął 90 proc. poziomu założonego w ustawie budżetowej na cały rok. Oznacza to, że zaplanowana na 2001 r. nadwyżka wydatków państwa nad jego dochodami w wysokości 20,5 mld zł wyniosła po czterech miesiącach już 18,4 mld zł. Wynikiem tym najbardziej zaskoczony był minister finansów, który dokładnie dwa dni przed ogłoszeniem tych danych przez własny resort zapewniał, że kwietniowy deficyt nie przekroczy 83 proc. całorocznego. Tymczasem m.in. analitycy z BRE Banku upierali się, że będzie to 90 proc. I mieli rację. Zdaniem Janusza Jankowiaka, głównego ekonomisty BRE, kwietniowa dziura w budżecie byłaby jeszcze większa i sięgnęłaby prawie 96 proc. całorocznej, gdyby Ministerstwu Finansów nie spadła w marcu z nieba nieuwzględniona w ustawie budżetowej pierwsza transza wpływów z koncesji na UMTS (903 mln zł).
Statystyki wskazują, że przyczyną błyskawicznie pogłębiającej się dziury jest wątłość strumienia dochodów. Do końca kwietnia wyniosły one zaledwie 26 proc. zaplanowanych na cały rok. Ustawa zakłada optymistycznie, że w 2001 r. dochody te wzrosną nominalnie (bez uwzględnienia inflacji) o 18,7 proc. Po czterech miesiącach wzrost ten sięgnął tylko 3,5 proc.
Sezon na dziurę
Na początku roku minister Bauc przekonywał, że jest to normalne, sezonowe zjawisko. W pierwszym kwartale firmy i obywatele płacą niższe podatki, a sporo dużych wydatków trzeba ponieść od razu, stąd szybki przyrost deficytu. Później powinno się to wyrównać – przekonywał. Po kwietniu, kiedy wersja „sezonowa” była już nieprzekonująca, szef resortu finansów uderzył w odmienny ton. Okazało się, że z kilku przyczyn gospodarka nie spełnia oczekiwań ministerstwa. Wzrost gospodarczy był słabszy od zakładanego, a to oznacza niższe wpływy do budżetu.