Premierowe emocje zostały rozłożone na raty. Najważniejsze momenty powstawania euro, które można porównać do poczęcia, były mało widowiskowe: szefowie europejskich rządów na spotkaniu w holenderskim mieście Maastricht w 1992 r. uzgodnili brzegowe warunki, jakie musi spełniać gospodarka i finanse państwa, żeby jego waluta mogła harmonijnie połączyć się z innymi. Trzy lata później utworzono zalążek europejskiego banku centralnego (EBC) we Frankfurcie, potem przyjęto nazwę euro, wreszcie – i to może był moment najważniejszy – 1 stycznia 1999 r. usztywniono ostatecznie stopniowo zbliżane do siebie kursy wymiany walut europejskich.
Tego dnia przewodniczący Komisji Europejskiej Jacques Santer odsłonił tablicę kursów, taką, jaka wisi w każdym naszym kantorze, tylko cyfry na niej były stałe: 1 euro = 1,9558 marki niemieckiej, 6,5596 franka francuskiego i tak dalej. Po takim kursie są przeliczane wszystkie ceny, płace, długi i wierzytelności, a z początkiem przyszłego roku także banknoty; waluty narodowe zostaną ostatecznie wypchnięte z rynku i zajmą miejsce w muzeum. Będzie to operacja mechaniczna, taka jak obcięcie czterech zer naszemu staremu złotemu – ale to ona dopiero wzbudzi emocje i resentymenty, bo dotknie każdego, nawet tych, którzy w migawkach telewizyjnych i gazetowych sondażach zarzekają się, że nowy pieniądz ich nic a nic nie obchodzi. Będą musieli zmienić zdanie, bo nie o ich uczucia tu chodzi, a o właściwą platformę współpracy i konkurencji narodów Unii Europejskiej.
Kiedy już strategiczne decyzje zostały podjęte, zaczęto wnikliwiej badać ruchy wartości poszczególnych walut względem siebie. Okazało się, że w ciągu lat 1992–95 wartość marki i franka w stosunku do średniej wzrosła o 10 proc., a funta spadła o 10, pesety o 16, lira o 25 proc.