Archiwum Polityki

„Powiedzcie to synom”

Z zainteresowaniem i sympatią śledzę poczynania pp. Szuchty i Trojańskiego, zmierzające do upowszechnienia historii Żydów i ich zagłady. Oczywiście bliskie mi jest także stanowisko Adama Szostkiewicza jako autora artykułu (POLITYKA 16). Działania takie w trakcie dyskusji o zbrodni w Jedwabnem są najlepszą formą kształtowania przyszłości.

Idzie mi tylko o zawołanie, pod jakim te działania są i będą prowadzone. Czy nauczać trzeba o Holocauście (albo Holokauście, bo nawet w materiale „Polityki” występują obie formy)? Holocaust jest pojęciem anglofońskim. Narody anglofońskie ani nie były stroną w akcie ludobójstwa, ani nie dokonał się on na ich terytorium. Cóż więc przemawia za stosowaniem akurat tego określenia?

Logicznym byłoby, żeby autorzy polscy pisząc o tej zbrodni używali polskiego słowa „Zagłada”. Jeśli jednak to słowo wydać się może zbyt szerokie, wieloznaczne, to naturalne byłoby stosowanie terminu nadanemu tej zbrodni przez potomków wymordowanych. Chodzi mi o hebrajskie słowo „Shoah”, spopularyzowane w świecie choćby przez głośny film Claude’a Lanzmanna (może zresztą Shoah jest formą zamerykanizowaną, a właściwsze jest „Szoah”?). Nie wiem, czy odpowiednik tego słowa istnieje w języku jidisz. Jeśli tak, to i on byłby dla mnie do przyjęcia. Paradoksalnie nawet termin z języka katów, „Vernichtung” wydawałby mi się uzasadniony (od „Vernichtungslager”), z tych samych względów, dla których – wobec reakcji dziennikarzy zachodnich – przeszedłem z pisania o Oświęcimiu do pisania o Auschwitz, trafniej wskazującego inicjatorów.

Jedynym argumentem za „Holokaustem” byłoby, gdyby to był termin powszechnie w Polsce przyjęty.

Polityka 22.2001 (2300) z dnia 02.06.2001; Listy; s. 63
Reklama