Archiwum Polityki

Krzyk jak krew

[dla koneserów]

Są w „Bachantkach” przyrządzonych przez Krzysztofa Warlikowskiego w warszawskich Rozmaitościach dwie sceny o wielkiej teatralnej sile. Prolog, gdy z ciemnego bezkształtu rodzi się bóg – Dionizos – i dokonując wcielenia niejako rozpoznaje elementarne atrybuty człowieczeństwa: mowę, ruch, postawę. I finał, gdy z kobiety, co w bachicznym szale własnymi rękoma rozszarpała syna na strzępy, tryska krzyk jak krew. Oto boskie dzieło: niewyobrażalna zemsta na śmiertelnym, który śmiał weń wątpić. Klamra tych dwóch scen, efektownie pomyślanych i ekspresyjnie zagranych przez Andrzeja Chyrę i Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik, mocnym chwytem trzyma cały spektakl. Pomiędzy nimi zaś akcja Eurypidesowej tragedii ciurka spowolnioną, jednostajną strużką, w rytm ostinatowej frazy Pawła Mykietyna. Najwyraźniej działać ma hipnotycznie, wprowadzać w trans. Komuś niepodatnemu na hipnozę musi jednak mocno przeszkadzać częsta u Warlikowskiego pstrokacizna użytych środków wyrazu – choćby balans między celebrowaną retoryką relacji a śmiesznością (czy zamierzoną?) prób adorowania nowego boga. Drażnić też mogą puste efekty: czymże (poza fontanną) ma być kąpiel Jacka Poniedziałka (Penteusza) w zbudowanym przez Małgorzatę Szczęśniak na scenie specjalnym baseniku? Spektakl meandruje od bolesnego skupienia po wolną grę skojarzeń, od grozy po pustkę kalejdoskopowych obrazów. Zawodzi od strony psychologicznej w kluczowej scenie uwiedzenia pysznego Penteusza przez podstępnego Dionizosa. Nie sposób odmówić jednak teatrowi pasji w odkrywaniu mocy, co „jest nad rozum człowieczy” (jak mówi Guślarz z „Dziadów”); z pewnością spora część młodej widowni podzieli tę namiętność.

Polityka 9.2001 (2287) z dnia 03.03.2001; Kultura; s. 44
Reklama