Na początku człowiek rzadziej się uśmiecha. Budzi się o czwartej nad ranem. Leży w łóżku i z lękiem myśli o tym, że trzeba wstać, zaparzyć kawę, umyć się, ubrać i wyjść z domu. Zaczyna dzień z uczuciem ogromnego zmęczenia. Jeżeli może iść do pracy, robi to z wielkim trudem. Czasami nie ma siły, żeby wyjść z domu. Je bez umiaru lub ma wstręt do jedzenia. Nie podnosi słuchawki telefonu. Boi się. Rodzina patrzy na chorego podejrzliwie. Bliscy myślą: ja pracuję, tyram, staram się jakoś żyć, a ten mówi, że jest przygnębiony, że na nic nie ma ochoty. Chory potrzebuje uścisków, ciepłych słów. Dostaje tylko kuksańce i słyszy natrętne: weź się w garść.
Po południu nastrój trochę się poprawia. Może wtedy coś przeczytać, coś zrobić. Jedno zdanie czyta po kilkanaście razy. Depresja zaburza bowiem koncentrację uwagi. Znów pojawiają się ruminacje, czyli krążenie myśli w kółko – nie mam żadnych perspektyw, jestem chory, boję się. W pracy usiłuje się mobilizować. Na napiętą twarz nakłada maskę. Stara się uśmiechać, pyta innych, co słychać, choć to wcale go nie interesuje. Pierwsze problemy w pracy rozpoczynają lawinę porażek.
Przed zaśnięciem długo czuwa. Znów coś trzeba zrobić, żeby poczuć się człowiekiem. Najłatwiej jest jeść lub pić. Zapija depresję alkoholem, uzależnia się od narkotyków. Poprawa jest jednak krótkotrwała. – Piją przed zaśnięciem. Nazywamy to amerykańskim piciem. Jeden drink, a po miesiącu już dwa, potem pół butelki – mówi Olcha Wachowiak, psycholog. – Piją w samotności. I skręcają się z bólu istnienia. Pojawiają się myśli samobójcze. Jeżeli mają dość siły, dzwonią do poradni i umawiają się na wizytę.
Spośród 2 mln osób, które prawdopodobnie w 1998 r. wpadły w sidła depresji (tak szacują specjaliści), tylko 120 tys.