Przeciwko skracaniu czy choćby usztywnianiu tygodnia pracy słyszało się głosy zarówno w środowisku przedsiębiorców, co zrozumiałe, jak i pracowników. Mówiono, że jesteśmy za biednym krajem, żeby pozwalać sobie na luksus dwudniowego wypoczynku. Bodaj tylko działacze obu potężnych central związkowych zdobyli się na opinie w rodzaju: – Im krótszy czas, tym silniejsza motywacja, żeby pracować lepiej i szybciej! Z badań CBOS wynika, że trzy czwarte obywateli opowiada się przeciwko skracaniu czasu pracy.
Jednak posłowie i senatorowie byli odważniejsi: w przyszłym roku będziemy pracować 41 godzin, za dwa lata 40. Ustępstwem na rzecz przedsiębiorców jest przepis, który zezwala na wydłużanie i skracanie dni pracy w tygodniu, aby w sumie było ich pięć i godzin 42. Wolne mogą być inne dni niż sobota i niedziela, co ma znaczenie nie tyle ekumeniczne (muzułmanie woleliby piątek, żydzi sobotę), ile praktyczne, zwłaszcza w handlu, usługach, zakładach o ruchu ciągłym.
Nie ma co wracać do przeszłości i do argumentów obu stron (jedni mówili, że to świetnie, bo trzeba będzie zatrudnić więcej ludzi, a drudzy, że to okropnie, bo trzeba będzie zatrudnić więcej ludzi). Kości zostały rzucone. Spójrzmy raczej na problemy, jakie ze zmiany wynikają.
W przedsiębiorstwach, które pracują na jedną czy dwie zmiany, sprawa jest w miarę prosta: pierwsza zmiana zacznie pracę o 24 minuty wcześniej, druga skończy o 24 minuty później. Gorzej z systemem trzyzmianowym, gdzie zwyczajowo zaczynano pracę o 6.00, 14.00 i 22.00: jakby liczyć i o której nie zacząć, 24 dzielone przez 3 daje tylko 8 godzin i ani minuty więcej. Tam gdzie warunki na to pozwalają, część załogi będzie prawdopodobnie pracować od poniedziałku do piątku, druga część od wtorku do soboty, może jeszcze trzecia od środy do niedzieli.