La Bodequita del Medio*
Po polsku nazwa ta znaczy „piwniczka między domami”, co też brzmi nieźle, choć pozbawione jest egzotyki hiszpańskiego. Warszawski lokal położony przy placu Zbawiciela, z wejściem od Nowowiejskiej, jest jedenasty na świecie. Mamy więc do czynienia z siecią, ale raczej niewielką (trzy restauracje w Meksyku, dwie we Włoszech, po jednej we Francji, Hiszpanii, Omanie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i na Kubie, od której się wszystko zaczęło).
Pomysł był prosty: duży wybór win, muzyka i wspólne śpiewy oraz typowe dania kuchni kubańskiej. Lokal powinien być usytuowany w piwnicy, której ściany pobielono, tak by można było na nich pisać. Stoliki z ciemnego drewna bez obrusów, wygodne drewniane krzesła z siedziskami i oparciami z grubej skóry. Wyposażenie skromne, w dobrym stylu.
Pierwszy taki lokal powstał w 1942 r. na Kubie. Nie znano jeszcze wówczas klimatyzacji i w upalnej Hawanie piwniczny chłód był na wagę złota. W Warszawie ta ucieczka od upału nie jest istotna.
To jest lokal, którego nie należy odwiedzać w porze obiadowej, bo wówczas straszy pustką i ciszą. Tego dnia, poza naszym, zajęty był tylko jeden stolik. Przez dwóch Latynosów, co fatalnie się odbiło na naszym obiedzie. Okazało się otóż, że kelner zna hiszpański i konwersacja w tym języku była dlań – by użyć określenia polityków – priorytetem.
Nie żeby nie zwracał na nas uwagi, ale rytm jego działań całkowicie rozmijał się z rytmem działań kucharza. Przy zakąskach nie było jeszcze najgorzej, bo seviche de pesca (18 zł), czyli kawałki marynowanej ryby z cebulką, papryką itp., podaje się na zimno, ale fileticos perlan (paski ryby w cieście naleśnikowym z sosem czosnkowym – 15 zł) były na granicy temperatury, którą mieć powinny.