Obrzeża miasteczka Huarmey na północnym wybrzeżu Peru. Wysoki mur osłania oświetloną jarzeniówkami arenę. Podjeżdżają zdezelowane samochody terenowe, kilka sypiących się osobówek. Mężczyzna w dżinsach, z kilkudniowym zarostem na twarzy, zabiera z jednej z nich dwa dobrze zawiązane worki i znika w drzwiach.
Kiedy hodowcy pierzastych wojowników szykują ich do niedzielnej walki, z okolic nadciągają fani tej legalnej tu dyscypliny sportowej. Zanim wejdą do środka, muszą zapłacić 10 soli (ok. 10 zł). To znaczny wydatek. Bezrobocie w kraju jest bardzo duże, a każdy sol to dziesięć bułek na śniadanie. Ale popularnej rozrywce trudno się oprzeć.
Arena wygląda jak miniatura amfiteatru. Otaczają ją betonowe, pomalowane na niebiesko ławy. Scena jest ogrodzona – nie wolno pozwolić, by koguty uciekły z pola walki. Za areną ściana z ponumerowanymi drzwiami, za którymi już czekają w klatkach rozdrażnione ptaki. Po drugiej stronie areny niewielki bufet, można w nim kupić papierosy i oczywiście najważniejszy trunek w Peru – piwo. Dwie modelki z Limy przyjechały właśnie zareklamować jedną z marek. Wystarczy odpowiedzieć na pytanie i sześciopak umili wieczór.
Po chwili hodowcy znają program walk i pierwsi z nich wychodzą na arenę. Marcial Casimiro, właściciel stajni kogutów, wyraźnie denerwuje się turniejem. To najważniejszy sprawdzian po kilku miesiącach przygotowań, który często przesądza o dalszym losie trenera. Przed wyjściem ptasi zawodnik jest rozdrażniany przez innego, specjalnie do tego przyuczonego koguta. W drużynie Casimiro zajmuje się tym jego najmłodszy syn Paul i stary kurzy champion Roco, który od dwóch lat nie uczestniczy w zawodach po ciężkiej kontuzji lewej kończyny.
Powierzchnia areny jest oczyszczona i zagrabiona. Każdy hodowca wnosi drewnianą skrzynkę, a w niej zawinięte w czerwony materiał wypolerowane noże – ostre jak brzytwa.