Po 1989 r. pojawiła się szansa na stworzenie nowoczesnego publicznego systemu ochrony zdrowia. Szansa zaprzepaszczona. Potrzeby i apetyty rosły, pieniędzy chronicznie nie starczało, zadłużanie szpitali już narastało, a pacjenci byli niezadowoleni. Dopiero rząd Jerzego Buzka zdecydował się na reformę. Prowadzona na chybcika, wiązała się jednak z potężnym zamętem organizacyjnym. Pieniądze miały pójść za pacjentem, a pacjent „głosując nogami”, miał spowodować, że szpitale i przychodnie, w których leczą najlepiej, miały być najlepiej finansowane. Okazało się jednak, że system ten zawierał liczne niedociągnięcia, a podstawowym sposobem jego obejścia było przerzucenie leczenia ambulatoryjnego na szpitale, co zaowocowało znaczącym wzrostem hospitalizacji.
Wprowadzenie później Narodowego Funduszu Zdrowia w miejsce kas chorych było drogą donikąd.
Wycena procedur była (i jest) nieadekwatna w stosunku do ich kosztów i nie uwzględnia wkładu ludzkiej pracy, lecz głównie wartości zużytych do danego zabiegu materiałów i środków technicznych. Taka sytuacja rodzi paradoksy. Na przykład lekarze wolą często prowadzić chorego w przewlekłym programie dializoterapii niż kierować go na przeszczepienie nerki. Znany transplantolog prof. Wojciech Rowiński zwrócił niedawno uwagę na fakt, że w Polsce na przeszczep nerki kierowanych jest 8 proc. dializowanych chorych, a na świecie ponad 40 proc. Podobne obserwacje mamy na naszym własnym kardiologicznym podwórku. Ponieważ zyski danego ośrodka płyną głównie z wykonywanych procedur wysoko specjalistycznych, coraz lżejszą ręką kieruje się chorych do operacji tętnic szyjnych czy przezskórnej angioplastyki wieńcowej.
Społeczeństwo przyjmowało dotychczas wszystkie te nie najlepsze rozwiązania w pokorze, a dyskusja koncentrowała się wokół (niewątpliwie słusznych) postulatów płacowych.