Po wyborach prezydenckich rosyjscy urzędnicy stanęli przed fundamentalnym dylematem: czy już zdejmować obowiązkowe dotąd portrety Władimira Putina i powiesić na jego miejsce konterfekt Dmitrija Miedwiediewa, czy też zostawić wszystko, jak było. A może – po prostu – do starego dodać nowy i poczekać, aż wszystko się wyjaśni i wróci do stanu właściwego dla Rosji, gdy znów będzie obowiązywać tylko jeden portret?
Wbrew pozorom to nie są wydumane problemy. Z punktu widzenia rosyjskiego urzędnika, zwłaszcza wyższego rangą, to kwestie zasadnicze, decydujące o jego być albo nie być. Pomyłka w wyborze ekipy, na którą postawi, oznaczać może koniec jego kariery. Dlatego urzędnicy są zagubieni, czują, że stąpają po kruchym lodzie, nie wiedząc – jak mówią Rosjanie – pod kogo się podłożyć. Część z nich – gubernatorzy, szefowie administracji, ministrowie – już się ustawili w kolejce do prezydenta-elekta. Inni ciągle jeszcze wydeptują ścieżki w administracji starego.
To ludzka rzecz, taki strach o przyszłość i profity, jakie niesie władza. Ale są i problemy praktyczne. Biurokracja – w rosyjskim przypadku do kwadratu – to skomplikowany system obiegu papierów, pism i dokumentów. Ktoś musi postawić pieczęć okrągłą, żeby następny mógł przystawić trójkątną (lub odwrotnie) i skierować pismo dalej, aby mogło zamienić się w decyzję. A teraz nie wiadomo: czy trzeba będzie wszystko adresować na Kreml czy do Białego Domu – do administracji prezydenta Miedwiediewa czy do rządowej premiera Putina, bo która z nich będzie teraz ważniejsza? I jak się podzielą władzą?
Brak jasnej, czytelnej odpowiedzi na te pytania to najsłabszy punkt realizowanej przez Władimira Putina operacji Następca.
W założeniach miała być sposobem na płynne przekazanie władzy, a jednocześnie zapewnić zachowanie stabilności całego systemu politycznego i nie dopuścić do jego samobójczego rozhuśtania, gdyby poszczególne klany i koterie kremlowskie rozpoczęły wojnę na śmierć i życie o najwyższą władzę w państwie.