„Czytanie akt może mieć straszliwe skutki” – ostrzegał brytyjski historyk i dziennikarz Timothy Garton Ash. Ale swoją, założoną mu przez NRD-owską Stasi, przeczytał. I żyje. Napisał na dodatek pasjonującą książkę o tej lekturze.
Sam o swoją teczkę nie poproszę, choć pewnie bym się przez ucho igielne dla pokrzywdzonych przecisnął. Ale jakim prawem miałbym podważać intencje tych, którzy chcą w teczce widzieć coś na kształt słynnej Proustowskiej magdalenki, przywracającej szczegółową pamięć o przeszłości? Wśród setek ludzi zgłaszających się po swoje teczki nie brak osób publicznego zaufania. Władysław Bartoszewski, Jan Nowak-Jeziorański, Lech Wałęsa, Jacek Taylor, Stefan Niesiołowski, Ryszard Bugaj, Andrzej Celiński, Marian Krzaklewski. Nie wykluczyli złożenia wniosku Stanisław Stomma, Zbigniew Romaszewski, Jan Lityński. Wiesław Chrzanowski już poznał swoją teczkę w ramach procesu o kłamstwo lustracyjne, zakończonego oczyszczeniem z zarzutu. Jan Olszewski uznał lekturę własnej teczki za moralny obowiązek wobec społeczeństwa.
Te znane nazwiska są forpocztą całej rzeszy ludzi różnych pokoleń i orientacji politycznych. IPN wydrukował na razie 200 tys. formularzy. Czy to wystarczy? Do pionierskiego niemieckiego Urzędu Gaucka, którego nasz Instytut jest odpowiednikiem, zgłosiło się dotąd (od 1992 r.) prawie dwa miliony obywateli chętnych do zajrzenia w tajne akta Stasi. Ale w Czechach (od 1997 r.) – dużo, dużo mniej: 30 tys. Legalny dostęp do akt specsłużb komunistycznych mają także Węgrzy i Rumuni. Wszędzie, nim postkomunistyczne parlamenty zapaliły zielone światło dla takiej powszechnej lustracji, toczono zacięte spory o sens otwierania teczek.
Obywatel przezroczysty
Przeciwnicy mówili, że nie warto otwierać starych ran, dostarczać amunicji oszołomom, grzebać w bezpieczniackim szajsie, a przede wszystkim nie wolno brać za dobrą monetę taśmowej produkcji tajniaków.