Podróż po Polsce rozpoczęła się na początku listopada 2000 r. i śledzona była przez media z nie mniejszym zainteresowaniem, jak przemieszczanie się Małysza między skoczniami i katamaranu „Warta-Polfarma” między oceanami. Obraz odwiedził Poznań, Sopot i na koniec Warszawę, a towarzyszyło mu 26 innych prac XVII-wiecznych flamandzkich malarzy. Całość, zorganizowana przez niewielki belgijski dom aukcyjny i gdańskiego handlarza sztuką, nosiła dumny tytuł „Rubens i jego Flandria”. Stan napięcia i ekscytacji najlepiej oddają prasowe tytuły: „Rubens zagościł w Poznaniu”, „Rubens przyjechał do Sopotu”, „Rubensowski spektakl”. „Teleexpress” przez dwa kolejne dni informował o pokazie obrazu, jakby to była co najmniej „Guernica”.
Oto i dane o bohaterze: obraz liczy sobie 155 cm wysokości oraz 244 cm szerokości i nosi tytuł „Prezentacja głowy Cyrusa królowej Tomyris”. Mówi się o nim i pisze, jakby chodziło o przedstawianie klientom nowego modelu odkurzacza lub kremu pod oczy. Ale nie imponujące rozmiary czy tytuł z pogranicza handlu i horroru stanowią o atrakcji obrazu, lecz fakt, iż pozostaje on w związku z osobą słynnego malarza Petera Paula Rubensa.
Jaki to związek? Mówiąc najprościej: niejasny. Organizatorzy pokazu dysponowali ponoć ekspertyzą (przez kogo napisaną?), wedle której wielki flamandzki mistrz maczał palce (czy może raczej pędzel) w powstawaniu obrazu. „Został namalowany w pewnych partiach przez uczniów Rubensa – ujawniała „Gazeta Wielkopolska”, ale też zaraz dodawała uspokajająco – a w innych przez samego mistrza”. Więcej szczegółów wytropić można było w miesięczniku „Poznań Panorama”, który donosił, iż Rubens „własnoręcznie nanosił korekty na malowidle dodając blasku m.