O spektaklu kompanii Pippa Delbono w samej rzeczy trudno mówić beznamiętnie. W pierwszej scenie mały człowiek z unieruchomioną twarzą i niewidzącym spojrzeniem tkwi przy rampie z naręczem białych kwiatów, obojętny na wszystko wokół. Bezbrzeżnego smutku tej sylwetki nie oddałby żaden aktor. Trzeba być kompletnym krokodylem, żeby nie puścić wodzy współczuciu. W miarę trwania spektaklu życzliwości zaczyna jednak towarzyszyć irytacja. Przedstawienie składa się z szeregu naśladowczych etiud: wykonawcy kopiują znane z telewizji sytuacje (machają batutą udając dyrygenta, naśladują pod play-back piosenkarzy) bądź robią, co umieją: na przykład tańczą. Zwieńczeniem owych solówek jest centralna, staranniej już skomponowana sekwencja zbiorowa – tytułowa „Wojna”. Mamy w niej cieplutkie mieszkanko, zaludnione przez aktorów z ułomnościami lub wynaturzeniami fizycznymi, co nadaje mu z miejsca groteskowe rysy. I oglądamy destrukcję tego gniazdka: zaczyna grać agresywna muzyka, roztrzaskują się sprzęty, dostojne ruchy postaci zmieniają się w paniczną ucieczkę, krwawa farba pokrywa ciała aktorów zautomatyzowanych jak lalki. Reżyser ekstatycznie hasa pośród podopiecznych. I gada: o niestosowności garniturów od Cardina wobec nędzy, o potencjale zła na świecie, o wojnach, przemocy, ludobójstwie, dehumanizacji zakładów psychiatrycznych. Dobitnie przy tym podkreśla motto widowiska: rewolucję można robić tylko z miłości; tę sentencję zechciał podarować światu czołowy myśliciel XX wieku Ernesto Che Guevara.
Obserwatorów Kontaktu poróżniła między sobą kwestia etycznej prawomocności całego przedsięwzięcia: czy godzi się używać kalectwa jako środka wyrazu w spektaklu wystawianym do konkursu na międzynarodowym festiwalu? Czy Pippo Delbono, który swego głównego głuchoniemego aktora wyciągnął był z zakładu psychiatrycznego, zabrał do domu i zapewnił opiekę, winien być uważany za dobroczyńcę – czy przeciwnie, za spadkobiercę szefów zeszłowiecznych panoptików, którzy obwozili ludzkie curiosa, pobierając za wstęp bilety jak do zoo?