Archiwum Polityki

Muzyka zeszła na psy

Rozmowa z Robertem Frippem, liderem zespołu King Crimson

Zaczęła się już czwarta dekada fascynacji słuchaczy dokonaniami King Crimson. Czy masz świadomość, jak wiele czasu upłynęło od waszego debiutu?

Mój związek z King Crimson nie ma ani trochę wymiaru historycznego. Moje osobiste doświadczenia z King Crimson to nieustanne kłopoty, starcia, niewygody, przykrości. Taki tryb życia był i jest potworny. Nikomu bym go nie polecał. Ale King Crimson żyje we mnie przez cały czas.

Kiedy zdecydowałeś się zostać zawodowym muzykiem?

Gdy miałem 21 lat. Decyzja była trudna – byłem przygotowywany do przejęcia firmy ojca handlującej nieruchomościami. Wkrótce się okazało, że nikt nie będzie słuchał rad osiemnastoletniego „młodszego negocjatora” w sprawach najważniejszego zakupu życia, czyli domu. Postanowiłem podkształcać się w handlu nieruchomościami, co oznaczało wyjazd na studia do Londynu. Jednak zanim wyjechałem, doszło do mojej świadomości, że taka przyszłość jest nie dla mnie. Wyruszyłem więc do Londynu, żeby zostać zawodowym muzykiem.

W Londynie końca lat 60. było niewiele klubów, w których młody muzyk mógł znaleźć zajęcie...

...i oczywiście byłem bez pracy. Ale miałem niezłe wykształcenie, jeśli chodzi o grę na instrumencie, mogłem grać w hotelach, żeby zarobić na życie. Nigdy nie łudziłem się, że zostanę gwiazdą czy sławnym muzykiem. Dopiero potem był zespół Giles, Giles and Fripp, godny uwagi ze względu na swoje niepowodzenie, a następnie King Crimson, gdy miałem 22 lata. W muzyce nie dopuszczaliśmy żadnych kompromisów, po prostu graliśmy, co w naszym odczuciu było właściwe i prawdziwe. 16 maja 1969 r. w moje 23 urodziny graliśmy w klubie The Marquee z zespołem Steppenwolf. Ktoś usłyszał, jak ich wokalista John Kay mówił za kulisami: „Grajmy jak oni, bo brzmią jak cała orkiestra”.

Polityka 24.2000 (2249) z dnia 10.06.2000; Kultura; s. 52
Reklama