Coraz gorsze informacje płynące z rynku pracy nie są dla mnie żadnym zaskoczeniem. Co najmniej od połowy ubiegłego roku było widać, że gospodarka, zwłaszcza sektor małych i średnich firm, wyraźnie zwalnia, właściciele zakładów szukają oszczędności i tną gdzie się da koszty. W tym samym czasie wyż demograficzny stuka do drzwi przedsiębiorstw i – co gorsza – biur pośrednictwa pracy, a nieunikniony proces restrukturyzacji państwowego przemysłu potęguje skalę trudności. W efekcie mamy dzisiaj 15-proc. bezrobocie, 2,7 mln ludzi poszukujących zajęcia i 400 tys. ubiegłorocznych absolwentów, z całej 720-tys. ich armii, którzy zamiast pierwszej umowy o pracę dostali do wypełnienia formularze bezrobotnego. W krajach Europy Środkowo-Wschodniej gorsze wskaźniki ma już tylko Słowacja i Bułgaria.
W tej krytycznej sytuacji najwyższa już pora na zdecydowane i mam nadzieję, że rzeczywiście szybkie zmiany, bez których pod koniec roku wskaźnik bezrobocia może nawet wzrosnąć do 17–18 proc. stawiając nas w niechlubnej roli europejskiego lidera. Zapowiedziana właśnie przez premiera Jerzego Buzka „ofensywa przeciw bezrobociu” to program, którego nikt odpowiedzialny nie powinien kwestionować. Jego podstawowe elementy są oczywiste. Nie podźwigniemy się z zapaści na rynku pracy bez zmniejszenia obciążeń finansowych pracodawców, ograniczenia biurokracji przy zatrudnianiu, zmian w kodeksie pracy, a także obniżenia kosztów kredytów. Inicjatywa w części tych spraw oczywiście należy do rządu. Wicepremier Janusz Steinhoff już zapowiedział powstanie projektów nowelizacji ustaw podatkowych dla przedsiębiorstw i osób fizycznych. Są też szanse, że dojdzie do uproszczenia lub likwidacji części biurokratycznych barier.