Archiwum Polityki

Bush już

Zimno i marznący deszcz w dniu inauguracji prezydentury George’a W. Busha wygnały z ulic mieszkańców Waszyngtonu i na trasie przejazdu nowego 43 prezydenta USA rzucali się w oczy głównie demonstranci z transparentami „Hail to the Thief” (aluzja do „ukradzenia” wyborów), oddzieleni od kawalkady limuzyn szczelnym kordonem policji. Ameryka nie widziała takich obrazków od inauguracji Nixona w 1973 r., u szczytu protestów przeciw wojnie wietnamskiej.

Bush od początku balansuje między oczekiwaniami swojego konserwatywnego elektoratu a koniecznością dopasowania się do ograniczeń wynikających z wątłego mandatu. Przemówienie inauguracyjne skierowane było głównie do 51 proc. Amerykanów, którzy na niego nie głosowali, lub nawet do 20 proc., którzy kwestionują prawowitość jego władzy. Obietnica budowy jednego społeczeństwa miała być pojednawczym gestem w stronę niepogodzonych z Bushem czarnych i lewicowych wyborców. Ważne też jednak, czego prezydent nie powiedział. – Nie wspomniał o kompromisie, a przy równowadze sił w Kongresie i przegranej w bezpośrednich wyborach może zjednoczyć kraj tylko wtedy, jeśli pójdzie na ustępstwa – powiedział były doradca Clintona George Stephanopoulos.

Bush powtarza, że nie zamierza wcale rezygnować ze swego programu, w tym obniżki podatków o 1,6 biliona dolarów i projektu tarczy antyrakietowej, który może skłócić USA z Rosją i europejskimi sojusznikami. Co więcej, mianował w końcu do gabinetu kilkoro republikańskich prawicowców. Gniew liberałów wzbudziła zwłaszcza nominacja na ministra sprawiedliwości ultrakonserwatywnego senatora Johna Ashcrofta, który domaga się niemal absolutnego zakazu aborcji i z sentymentem wspomina broniącą niewolnictwa Konfederację. Będzie on najprawdopodobniej zatwierdzony – bo trudno znaleźć na niego haka – ale demokraci już wykorzystują całą awanturę dla napiętnowania Busha, że nie dotrzymuje przyrzeczenia o „leczeniu ran”.

Prezydent ma jednak zobowiązania wobec religijnej prawicy, która najaktywniej popierała go w kampanii, ratując jego nominację, zagrożoną przez senatora McCaina. Bush nie zaspokoi jej tak, jakby chciała najbardziej – przez mianowanie konserwatywnych sędziów Sądu Najwyższego. Nie pozwala na to remis w Senacie, a kryteria zatwierdzenia sędziów są tam surowsze niż nominatów do rządu – można czepiać się ideologicznego profilu kandydata.

Polityka 4.2001 (2282) z dnia 27.01.2001; Wydarzenia; s. 15
Reklama