Dziś nazwiska Moneta, Pissarra czy Degasa wypada wymawiać jedynie z szacunkiem i najwyższym uznaniem. Na aukcjach ceny ich obrazów sięgają gwiazd, a w muzeach ich płótna stanowią zawsze największą atrakcję. A przecież początki były nieciekawe i wszystko wskazywało, że impresjoniści przejdą do historii co najwyżej jako dziwaczny malarski epizod. Pierwszą wystawę impresjonistów, zorganizowaną w 1874 r. w atelier fotografa Nadara, tak komentował jeden z krytyków: „Otworzono wystawę, o której mówi się, że jest wystawą malarzy. Spokojny przechodzień otwiera drzwi i jego przerażonym oczom ukazuje się okrutne widowisko: pięciu czy sześciu szaleńców, grupa nieszczęśników dotkniętych obłędną ambicją, wystawia tu swoje dzieła. Ci domniemani artyści biorą płótna, farby, pędzle, kładą na płótnie kilka tonów jak popadnie i podpisują całość”.
Trzy lata później w podobny sposób o obrazach Jamesa Whistlera wypowiadał się słynny krytyk John Ruskin: „Nigdy nie sądziłem, że jakiś zarozumialec zażąda 200 gwinei (za tyle wystawiał swe prace) za ciśnięcie puszką farby w twarz publiczności”. I publiczność czuła się, jakby malarze ochlapali ją farbą, ba – jakby drwili, naigrywali się, kpili, grali wszystkim na nosie. Kto słyszał, żeby malować parowóz i to w taki sposób, iż nie wiadomo, czy to lokomotywa, czy okręt. Kto słyszał, by niebo było różowe, a ludzie nie mieli rąk i wyglądali jak kleksy. Impresjoniści oferowali z głębi serca zmysłowy wdzięk i dynamikę, jakiej nikomu wcześniej nie udało się utrwalić na płótnie. Ten dar nie równoważył jednak w oczach ówczesnego społeczeństwa strat: precyzyjnie opowiedzianej historii, jasności przekazu, wyrazistości przedstawianego świata.
A przecież, z drugiej strony, to powszechne oburzenie było nieco zaskakujące, zważyw-szy iż wszelkich impresjonistycznych „nowalijek” malarskich ktoś już wcześniej przed nimi próbował.