Wystawianie oper Verdiego, zwłaszcza tych najpopularniejszych, z pozoru jest proste: publiczność je zna, więc lubi, a muzyka wytrzymuje najdziksze swawole reżyserów. Byle tylko miał kto ją śpiewać... Tzw. Voci Verdianae, głosy verdiowskie, odpowiednie w barwie, mocy, skali i rodzaju ekspresji, spotykane są rzadko. Tymczasem Verdi to przede wszystkim esencja operowej włoszczyzny, czyli śpiew. W jego dwudziestu ośmiu utworach płyną arie, recytatywy, sceny zespołowe i chóralne. Nie ma tam fragmentów baletowych ani popisów orkiestry (na ogół kompozytor sporządzał orkiestrową partyturę omalże na kolanie – kiedy w teatrze rozpoczynały się już próby z fortepianem).
Dobry śpiew jednak to za mało. Verdi potrafił tworzyć nie tyle zapisane słowem i nutami partie wokalne, co prawdziwie wielkie role. Każda młoda sopranistka marzy więc, by kochać, poświęcać się i umierać jak kurtyzana Violetta w „Traviacie”, a bas, ledwo sypnie mu się wąs, już ćwiczy monolog starego Króla Filipa z „Don Carlosa”. Na niezliczonych obecnie konkursach wokalnych dla młodzieży wykonanie arii z opery Verdiego stanowi probierz umiejętności i talentu.
A przecież był Verdi (1813–1901) artystą swej epoki i zmieniał swój styl razem z nią. Pisał do librett opartych na tekstach Hugo, Byrona, Schillera, Dumasa i wielbionego przez romantyków Szekspira. Wprowadził na sceny okrutnych książąt i buntowników, bohaterów walczących o władzę i o wolność, rozdartych między wiernością i zdradą, porywem i powinnością, bólem i nadzieją. Niewiele zajmował go kostium, historyczny czy narodowy koloryt akcji; wyrażał sytuacje ostateczne i przeżycia człowieka.