Jeden z największych prezydentów Charles de Gaulle z ostentacyjnym lekceważeniem odnosił się do problemów gospodarczych. Kreślił wizje polityczne, a gdy go trwożliwie pytano o pieniądze, wyniośle pozostawiał tę kwestię liczykrupom i kauzyperdom. „Intendentura nadciągnie” – rzucał niedbale. Dlatego ocenę ery Clintona (1993–2001) wypada zacząć od jego własnego, clintonowskiego zwischenrufu: „Economy, stupid!”(gospodarka głupcze!). Ameryka przeżywa najdłuższy okres wzrostu gospodarczego w całej naszej historii: stworzyła ponad 20 mln nowych stanowisk pracy.
Czy sukcesy gospodarcze kraju w ogóle powinny iść na konto jakiegokolwiek prezydenta? „W każdym razie trzeba przyznać, że Clinton nie popsuł gospodarki” – mówi amerykański dyplomata, przekonany republikanin. Ale to za mało. Proszę tylko pomyśleć! Jeśli w niedawnej kampanii wyborczej głównym punktem sporu były podatki, a konkretnie jak przekazać podatnikom gigantyczną nadwyżkę budżetową w wysokości 1300 mld dolarów, powtarzam: bilion trzysta miliardów dolarów, to oznacza, że właśnie prezydent trzymał finanse kraju dobrą, pewną ręką. Po raz pierwszy od niepamiętnych lat Waszyngton dysponuje wielką nadwyżką budżetową.
I stała się w Ameryce rzecz niezwykła. Demokraci wyrobili sobie opinię menedżerów gospodarki. Normalnie w USA, tak jak i w krajach Europy Zachodniej, prawica to rozum i portfel, a lewica to serce dla biedniejszych i romantyzm ekonomiczny. Prawica (republikanie) gromadzi, lewica (demokraci) rozprasza, bo rozdaje. Tendencje te wzajemnie się umacniały. Republikanie na pierwszy sygnał trudności gospodarczych dmuchali na zimne, robili plany oszczędności, ochłodzenia koniunktury. Wtedy do władzy dochodzili demokraci, mieli na starcie sytuację lepszą, korzystali z republikańskiej zapobiegliwości, byli hojniejsi, lecz kolejny republikański prezydent musiał naprawiać, co demokraci popsuli.