W latach 1990–1994 byłem doktorantem UJ. W tym czasie w pełni podzielałem poglądy autora artykułu Adama Baszyńskiego (POLITYKA 19). Dziś rozumiem, że wynikały one z nieporozumienia co do istoty studiów doktoranckich. Otóż studia doktoranckie nie są zakamuflowaną formą zatrudnienia, korzystną dla pracodawcy, a niekorzystną dla pracownika. Są dokładnie tym, czym są z nazwy: studiami.
W dobie umasowienia studiów wyższych dawną funkcję poważnych studiów uniwersyteckich przejęło dziś studium doktoranckie. (...) Dlatego właśnie traktuje się doktorantów jak starszych studentów, a instytucja asystenta zamiera. (...)
Główna korzyść z takiego obniżenia rangi akademickiej osób przed doktoratem jest taka, że uczelnia ma więcej czasu, aby przekonać się, czy warto daną osobę na stałe zatrudnić (po doktoracie) (...)
W kwestii pracy i płacy. Szczątkowe obowiązki dydaktyczne doktorantów mają (...) charakter ćwiczeń czy praktyk, przyuczenia do zawodu nauczycielskiego. Stypendium doktoranckie nie jest gratyfikacją za prowadzone zajęcia, lecz pomocą finansową dla osób uczących się. Relatywnie jest ono dość wysokie. Sam, będąc adiunktem z 10-letnim stażem pracy (w poczet którego zalicza się moje studia doktoranckie) – otrzymuję wynagrodzenie 1200 zł netto (ok. 300 zł więcej niż doktoranci), mając przy tym kilkukrotnie więcej rozmaitych obowiązków. Co więcej, stypendium doktoranckie, przyznawane warunkowo – ma być bowiem zwrócone w razie niezrobienia doktoratu – jest w praktyce bezzwrotne, bo wspomnianego warunku nie dotrzymuje kilkadziesiąt procent doktorantów (nader rzadko z winy promotora, wbrew temu, co sugeruje autor). Natomiast oczekiwanie, że władze wypłacać będą stypendia doktorantom zatrudnionym na stałych posadach, nawet w znacznie od Polski zamożniejszych krajach uznawane byłoby za niestosowne.