Film Larsa von Triera poprzedza uwertura, wykonana przy zaciemnionym ekranie, dopiero po chwili kurtyna idzie w górę i pojawiają się pierwsze kadry. Duński reżyser daje nam najwyraźniej do zrozumienia, że zobaczymy coś wyjątkowego, więc dobrze by było, gdybyśmy się skupili. „Tańcząc w ciemnościach” zaczyna się jak najzwyklejszy dramat obyczajowy, w zakończeniu przechodzi w tragedię o antycznym niemal wymiarze, a jednocześnie jest musicalem z rozwiniętymi scenami tanecznymi, które zdejmowało kilkadziesiąt kamer jednocześnie. I, proszę mi wierzyć, wszystko składa się w całość. Akcja filmu dzieje się w latach 60. w zapyziałym miasteczku amerykańskim, gdzie trafiła imigrantka z Czechosłowacji Selma, samotnie wychowująca synka. Zarabia na życie, pracując w fabryce wytwarzającej nieskomplikowane przedmioty metalowe domowego użytku. I gdzie tu miejsce na wielkie dramaty? Otóż zaraz się one objawią: jak się okazuje bowiem, Selma traci stopniowo wzrok, co jest obciążeniem dziedzicznym, a więc zagrażającym także jej synkowi. Uratuje go, jeśli zaoszczędzi dużo pieniędzy na operację. To jest główny imperatyw jej życia, który doprowadzi do finałowej tragedii. Musicalowa forma ma dramaturgiczne uzasadnienie, biedna Selma uwielbia mianowicie ten gatunek filmowy, w kinie wzrusza się oglądając stare obrazy z dawnymi gwiazdami, a nawet sama próbuje po godzinach amatorsko na scenie. Im mniej widzi, tym bardziej poprzez muzykę porozumiewa się z rzeczywistością. Główną rolę gra popularna islandzka piosenkarka Björk i wprost idealnie kreuje ukochany przez von Triera typ kobiety nadwrażliwej. Trochę śmiesznie wygląda przy niej Catherine Deneuve w drelichu prostej robotnicy, ale francuska gwiazda wprosiła się do duńskiego reżysera, więc trudno mu się dziwić, że skorzystał z oferty.