Archiwum Polityki

Za gronostaje szarpani

Melchior Wańkowicz przewraca się w grobie. Wyższa Szkoła Dziennikarska nazwana przed laty jego imieniem stała się symbolem bezhołowia, łamania prawa, zaprzeczeniem powagi uczelni, przyczyną obaw studentów, którzy płacą wysokie czesne, a nie wiedzą, czy będą mieli stworzone warunki, by skończyć studia. Kiedy już wydawało się, że spór o to, kto jest właścicielem szkoły, został rozstrzygnięty, odwołane władze sięgnęły po staropolską broń: w noc sylwestrową dokonały prawdziwego zajazdu, zajmując siłą budynek szkoły!

W jesiennej relacji (POLITYKA 46/2000) z frontu walki dwóch ścierających się władz Wyższej Szkoły Dziennikarskiej im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie cytowaliśmy nowego dyrektora szkoły Jarosława Janasa: – To dla mnie kanciarze i świnie. Mówił tak m.in. o ostatnim politycznym więźniu PRL-u Józefie Szaniawskim, mianowanym na profesora w uczelni. Wykładowca ów polemizował z dyrektorem przy świadkach: – Utnę ci jaja! – obiecywał, a wcześniej obnosił się publicznie z bronią.

Konflikt powstał z powodu łatwowierności ludzi (kwiat dziennikarstwa) skupionych w Fundacji Centrum Prasowe dla Krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Zakładając w 1995 r. szkołę użyczyli, nie dbając o szczegóły prawne, część własnej siedziby dzierżawionej od Skarbu Państwa za grosze (7 tys. zł miesięcznie za kamienicę – to kwota jeszcze z 1991 r. nie podlegająca waloryzacji) w najlepszym punkcie stolicy, przy Nowym Świecie. Stworzyli statut, który dawał pełnię władzy dyrektorowi szkoły. Przede wszystkim zaś powierzyli i prezesowanie Fundacji, i dyrektorowanie w szkole tej samej osobie, Janowi Kłossowiczowi. Ten zaś, w tandemie z rektorem dr. Markiem Grzelewskim, potraktował powierzone mu imperium jak swoje. W kraju powstawały nielegalne filie uczelni, studenci płacili, biznes się rozkręcał. Gdy Stefan Bratkowski, przewodniczący rady fundacji, opuszczał budynek przy Nowym Świecie 58 unoszony przez ochroniarzy Grzelewskiego, stało się jasne, że „Fundacja już tu nie mieszka”, a sytuacja wymknęła się spod kontroli. O dżentelmeńskim rozstrzygnięciu sporu nie mogło być mowy, bo panowie przestali się uważać za dżentelmenów.

Pozostała wielowątkowa droga prawna. Chcąc odwołać stare władze uczelni, należało zmienić statut. Tak się stało, choć „przy okazji” wyszło na jaw, że przez cztery lata szkoła działała bez statutu, bo ten pierwszy został wydany na rok.

Polityka 2.2001 (2280) z dnia 13.01.2001; Wydarzenia; s. 15
Reklama