Luiz Inácio Lula da Silva, nazywany swojego czasu brazylijskim Wałęsą – bo też związkowiec i prezydent, ma więcej szczęścia niż nasz Lech. Prowadzi w pierwszej turze walki o reelekcję (do zwycięstwa zabrakło mu teraz niecałe 2 proc. głosów) i w drugiej turze ma wielkie szanse pokonać głównego rywala, socjaldemokratę Geraldo Alckmina. Wydawało się, że seria skandali korupcyjnych w jego Partii Pracujących (PT) i otoczeniu odbierze mu szanse. W sondażach popularności też bywało różnie. Ale ostatecznie górę wziął dług wdzięczności: przyniosła owoce polityka społeczna Luli i – po raz pierwszy na taką skalę – walka z głodem i wsparcie dla najbiedniejszych rodzin. To ten elektorat pozostał prezydentowi wierny, natomiast utracił wiele głosów klasy średniej i inteligencji rozczarowanej stylem prezydentury. W innej też kwestii Brazylia zdystansowała Polskę: wybory były całkowicie zinformatyzowane i bez użycia papieru. 125 mln wyborców zagłosowało za pomocą 432 tys. urn elektronicznych. I wszystko się udało!