Proklamowaniu niepodległości 3 czerwca nie towarzyszyły żadne strzały, co jak na Bałkany jest sporym osiągnięciem. Zagraniczna prasa rzetelnie zrelacjonowała przedreferendalną gorączkę, odnotowała wyniki samego głosowania i przestała się krajem interesować. Jeszcze mniej uwagi poświęcili Czarnogórze Serbowie. Niewiele się w Serbii mówiło o wrześniowych wyborach parlamentarnych, które wygrała socjaldemokratyczna koalicja skupiona wokół premiera Milo Djukanovicia. Jego przeciwnicy mówią, że Czarnogóra to skorumpowana pralnia rosyjskiego kapitału, ważny punkt przerzutowy narkotyków i broni, a Djukanović, czerpiący z tych ciemnych interesów dochody, marzy o stworzeniu nad Adriatykiem drugiego Monte Carlo – raju dla turystów i hazardzistów.
– Zrywamy z protekcjonalizmem i otwieramy granice – mówi premier Djukanović przedstawiając receptę na pomyślność narodu. Premier przy niemal każdej okazji powtarza także środkowoeuropejską mantrę: jak najszybsze członkostwo w NATO i Unii Europejskiej.
– Liberalizacja gospodarki zapewni szybki rozwój. Już teraz ściągnęliśmy najwięcej kapitału zagranicznego w regionie w przeliczeniu na głowę mieszkańca. Gospodarka serbska, która opiera się na przemyśle i rolnictwie, przeżywa ogromne kłopoty, my zarabiamy na usługach i turystyce. Wzrost gospodarczy wynosi 5 proc., inflacja niecałe dwa – entuzjazmuje się szef rządu i zapowiada, że w cztery lata uda się spełnić wszystkie warunki stawiane kandydatom na członka UE.
Maciej Szymański, polski ambasador akredytowany w Belgradzie, zauważa: – Cóż z tego, że mała Czarnogóra gładko upora się z równie małymi problemami, skoro Unia nie bardzo wie, co z Bałkanami robić – czekać na wszystkich, czy przyjmować tylko tych, którzy wysforują się przed szereg.