Bo Polska jest krajem do wyjechania z. Ty, Paula, rankiem w białym fartuchu w stylu elegant nobody, za ladą apteki w centrum Skawiny, wydajesz uśmiechając się gruchy lewatywowe ludziom z blokami gastrycznymi, małe gruszki i wielkie, które czyszczą z siłą wodospadu, przebojowe handlowo prezerwatywy smakowe lub painkillery extra strong, najmocniejsze spośród tych bez recepty, bez których społeczeństwo twego miasta prawdopodobnie by już dawno zmarło.
A ty, Fulba, z twoim hobby pochłaniania życia, w Olkuszu po nocce w ocynkowni lecisz na tapczan u rodziców, przeniosłeś na plecach 40 ton metalu między piecem, wannami z kwasem i cynkiem, ciężarówką a wschodem słońca, rodzice natomiast wzdychają, bo jeśli w twoim wieku wciąż z nimi mieszkasz, musisz mieć, bracie, errora. Ale, pocieszasz się lecąc, za to jaką będę miał rzeźbę mięśniową.
1
Wera, jako dziecko siedzisz z babcią i skręcacie chałupniczo kontakty elektryczne na zamówienie olkuskiej Spółdzielni Inwalidów Laski, a teraz na straży rozpierduchy, która ze spółdzielni pozostała, siedzi ochroniarz, starszy gość, klasyk gatunku, ma w kanciapce mały telewizor i kanapki z konserwą mięsną. Wera, masz teraz dredy na głowie, mama ci je poprawia szydełkiem, machasz ochroniarzowi na cześć, ale leci akurat zajmujący teleturniej familijny, w końcu to niedzielne popołudnie, więc nie jest jasne, czy ochroniarz cię widzi. Idziecie z Fulbą i z Tomą schodami na drugie piętro, winda to wspomnienie, budynek pusty, nosi ślady starej Polski, naklejki na tablicach ogłoszeń nadal przekonują załogę, aby koniecznie w roku 1989 poparła Solidarność w wyborach. Toma ma klucz, otwiera kratę do sali prób zespołu Totem, otwiera też okno, przykro mu, że taki sztynks się tu gromadzi pod ludzką nieobecność, a Fulbie jest bez różnicy, bo akurat ma zmysły stępione po nocce.