Dzięki ustawie o wolnym dostępie do informacji głosy na Florydzie – pomimo decyzji Sądu Najwyższego – w końcu zostaną policzone, a wtedy możemy się dowiedzieć, że popełniono omyłkę. Podobnie zdarzyło się ostatnio w 1876 r., kiedy Rutherford Hayes ogłoszony został prezydentem przez komisję Kongresu zdominowaną przez członków swojej partii. Otrzymał potem przydomek His Fraudulency (Jego Oszukańczość) i skończył rządy na jednej kadencji.
Powiada się, że jeśli Bush nie chce podzielić jego losu, musi maksymalnie rozszerzyć bazę swoich rządów, zaprosić do gabinetu demokratów i zrezygnować z najbardziej kontrowersyjnych propozycji, jak faworyzująca bogaczy obniżka podatków. Oparcie się na centrum wydaje się koniecznością w sytuacji de facto remisu w Kongresie, gdzie po wyborach mandaty w Senacie rozłożyły się po równo (50 na 50), a w Izbie Reprezentantów przewaga republikanów jest minimalna. Jako gubernator Teksasu Bush dowiódł, że potrafi jednoczyć, bo harmonijnie współpracował z większością demokratów w parlamencie stanowym. Jego nominacje stwarzają nadzieje, że leczenie ran wkrótce się rozpocznie. Być może Colin Powell i Condoleezza Rice, pierwsi w historii Afroamerykanie na kluczowych stanowiskach sekretarza stanu i doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, nieco poprawią fatalne stosunki Busha z Murzynami. Ale próbując rządzić ponadpartyjnie, Bush stanie przed karkołomnym zadaniem.
W Kongresie będzie miał do czynienia z innymi demokratami niż w Teksasie, gdzie politycy tej partii dostosowują się do konserwatywnych upodobań swego elektoratu. Na Kapitolu ton nadają liberałowie w rodzaju przywódców mniejszości w obu izbach, Toma Daschle i Dicka Gephardta. Próby dokooptowania demokratów do gabinetu napotykają przeszkody – demokratyczni senatorowie odmawiają, bo odejście choćby jednego z nich z Senatu oznacza uzyskanie tam przewagi przez republikanów.