Gdy na początku akcji „Uwolnić słonia” postawiłam pytania: jaki jest sens trzymania dzikich zwierząt w centrach miast?; czy musimy oglądać je w niewoli mając do dyspozycji tak doskonałe filmy przyrodnicze?; czy człowiek nie dojrzał już, by zrezygnować z tego typu wątpliwej rozrywki? – wydawały mi się one czysto retoryczne. Dla każdego, kto lubi zwierzęta, ich widok w klatkach stanowi ponury obrazek budzący wewnętrzny sprzeciw. Mówienie w tym kontekście o edukacji ekologicznej wydaje się czystym nieporozumieniem. To prawda, że do ogrodów zoologicznych przychodzi mnóstwo szkolnych wycieczek, tylko co z tego? Przebiegną alejkami, spojrzą na słonia, małpę, żyrafę, hipopotama, bardziej uważni uczniowie przeczytają może tabliczki z informacją, gdzie te zwierzęta żyją w naturze, mniej uważni rzucą na wybieg kilka cukierków i pójdą do domu w przekonaniu, że człowiek ma prawo robić ze zwierzętami, co mu się podoba. A zatem zoo to anachronizm, z którym czas się rozstać.
Co sama zrozumiałam
A jednak bardzo szybko podczas rozmów i zbierania materiałów do kolejnych odcinków cyklu zrozumiałam smutny paradoks: dziś zoo bardziej potrzebne jest zwierzętom niż ludziom.
O zagrożeniu gatunków mówi się od lat, przyzwyczailiśmy się do tego, może nawet nauczyliśmy się puszczać te informacje mimo uszu, bo przecież – choć ekolodzy stale alarmują – w naturze ciągle żyją słonie, tygrysy czy szympansy. Ale sytuacja naprawdę wygląda poważnie. Wiele gatunków znalazło się na skraju zagłady, bo nie potrafimy zatrzymać dewastacji ich środowiska naturalnego, zmieniania go w tereny rolnicze, wycinania lasów. Względy ekonomiczne zawsze mają prymat nad ekologią. Jak pisałam, według dość realistycznych prognoz za 20 lat mogą zniknąć z powierzchni Ziemi małpy człekokształtne.