Dwa lata temu zaczęto snuć wizje połączonej giełdy europejskiej, ale wtedy uszło to uwadze wszystkich poza fachowcami. Ja czułem, że dojdzie do integracji giełd, bo taka jest natura rynku: mnogość sprzedawców przyciąga wielu kupujących, to z kolei przyciąga jeszcze więcej sprzedawców. Ograniczenia wynikały jeszcze wczoraj z niedoskonałej techniki, ale dziś postęp informatyki, który pozwala potencjalnym partnerom dobrać się – choćby byli od siebie odlegli – uczynił integrację możliwą, a skoro tak, to nieuniknioną.
Wiadomość o fuzji giełd w Londynie i Frankfurcie przyjąłem bez zdziwienia. I bez zdziwienia będę teraz obserwował, jak partnerzy wdają się w przepychanki, kto będzie szefem i co dostanie na pocieszenie drugi partner, gdzie będzie główny parkiet itd. Widać o integracji znacznie łatwiej mówić, niż ją stosować, zapominając o narodowym egoizmie. Co za znaczenie ma, czy centralny komputer nowej giełdy będzie stał w Niemczech, czy w Anglii? Czy kupując bilet lotniczy zastanawiamy się, gdzie stoi serwer, który rezerwuje dla nas połączenia?
Ważniejszym celem obserwacji jest jednak co innego: musimy harmonizować nasze standardy i przepisy tak, żeby w odpowiedniej chwili dołączyć do tej paneuropejskiej giełdy, która będzie się powiększała jak kula śniegowa. Dołączymy nie wtedy, kiedy nam się zechce, ale kiedy nas zaproszą, bo uznają, że mamy odpowiednio dużą kapitalizację, liczbę notowanych spółek i wartość dziennych obrotów, czyli – że jesteśmy dosyć smakowitym rynkiem.
To nie znaczy, że finansiści angielscy lub niemieccy rzucą się na akcje jakiejś naszej małej spółki. Wyobrażam sobie, że na londyńskim parkiecie będzie się handlowało akcjami tylko największych polskich firm, jak PKN czy TP SA.