Premier Lionel Jospin zapewnił premierów ze środkowej Europy – zaniepokojonych unijną grą na zwłokę – że Bruksela będzie gotowa na przyjęcie nowych członków w 2002 r. Te miłe sercu słowa wpisują się we francuską tradycję obietnic: prezydent Jacques Chirac wspominał wcześniej nawet o 2000 r., czym pobił ówczesnego kanclerza Helmuta Kohla. Gorzej, że z tych deklaracji niewiele wynika: Unia może będzie gotowa, ale negocjacje będą się przeciągać w nieskończoność. Tym bardziej że liczni politycy i urzędnicy Unii wspominają o dużo odleglejszej perspektywie czasowej albo w ogóle odsuwają rozszerzenie w bliżej nieokreśloną przyszłość. Kiedy piętnaście państw ma do uzgodnienia z kandydatami kilkanaście tysięcy szczegółowych spraw, zawsze znajdzie się pretekst i hamulcowy.
Dziennikarze wiedzą doskonale, że w takich sytuacjach nie ma lepszego wynalazku niż deadline, nieprzekraczalny termin oddania artykułu do druku (inaczej gazeta się nie ukaże). To największy sojusznik w naszym zawodzie. Tego sojusznika – terminu zakończenia negocjacji – ciągle brakuje środkowoeuropejskim kandydatom.