Niezwykle szumnie zapowiadano w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej recital amerykańskiej sopranistki Kathleen Battle. Światowa gwiazda ma już wprawdzie najlepsze lata za sobą, niemniej jej wizyta w Polsce nadal stanowiła nie lada atrakcję dla miłośników opery. Niemałe więc musiało być zdziwienie gości wieczoru, gdy okazało się, że w programie znalazło się zaledwie pięć pieśni (w tym dwie operetkowe) w wykonaniu operowej diwy. Taki koncert doprawdy trudno nazwać recitalem czy nawet półrecitalem. To był ledwie ćwierćrecital. Aby jednak nie kończyć występu po pół godzinie, zmuszono słuchaczy, by wysłuchali całego cyklu operowych uwertur i operetkowych walcy, którymi gęsto poprzetykano popisy pani Battle.
Bilet na koncert kosztował 100 zł. Oznacza to, że przyjemność (niestety, wątpliwa) wysłuchania jednej arii lub pieśni kosztowała każdego melomana 20 zł. Myślę, że większość z nich nie takiej uczty duchowej oczekiwała za wcale okrągłą sumkę. Tym bardziej że wielu z nich miało świeżo w pamięci recital innej wielkiej operowej gwiazdy Kiri Te Kanawy, która przed paru tygodniami na tej samej scenie śpiewała przez dobre półtorej godziny.
Pani Battle – mówiąc wprost – kompletnie zlekceważyła polską publiczność, która i tak (ach, ta nasza gościnność) zgotowała jej wielką owację. W zeszłym roku popis arogancji dała w Sopocie Whitney Houston, a teraz popis oszczędzania głosu – kolejna gwiazda zza oceanu. Wygląda na to, że nadal traktuje się nasz kraj jako miejsce doskonałe na nieforsowną chałturkę. W programie wieczoru napisano, że jest to „koncert nadzwyczajny”. Dla mnie był to zaledwie koncert niezwyczajny.