W „Innym słowniku” czytelnik nie znajdzie naukowych opisów gatunków zwierząt, terminów filozoficznych czy nazw specjalistycznych maszyn. Przeczyta w nim za to, że koala „to zwierzę podobne do małego niedźwiadka, o puszystym futrze, szarym grzbiecie i białawym brzuchu” oraz że „kiedy gęś gęga, to wydaje niskie, nosowe dźwięki”. Polski odbiorca od dziecka stykający się z mądrymi, książkowymi definicjami nie przywykł do takiego traktowania przez uczonych słownikarzy. Tymczasem na całym świecie, a zwłaszcza w mającej ogromne osiągnięcia leksykografii brytyjskiej, stosuje się proste nienaukowe objaśnienia – za to zawsze umieszczone w konkretnym kontekście. Liczy się nie tylko to, co słowo znaczy samo w sobie, ale jak się go używa w zdaniu. Polskie słowniki były już nieco anachroniczne i jak w każdej dziedzinie życia należało co nieco unowocześnić. Inspiracją do napisania „Innego słownika” były brytyjskie słowniki pedagogiczne, głównie te ukazujące się w wydawnictwie Collins.
Podstawowym zadaniem słownika jest bowiem objaśnianie znaczeń słów (czyli właśnie pewnych wyobrażeń pojawiających się w naszych umysłach), a nie opis historii czy konstrukcji przedmiotu, do którego dane słowo się odnosi. Od połowy XIX w. polskie słowniki rezygnowały ze swojej podstawowej funkcji objaśniania znaczeń na rzecz popularyzowania osiągnięć nauki. Stawały się małymi encyklopediami, w których – niestety – często przemycano treści daleko wykraczające poza te, które niesie ze sobą samo słowo. Na przykład w pierwszym wydaniu „Małego słownika języka polskiego” pod redakcją Stanisława Skorupki, Haliny Auderskiej i Zofii Łempickiej, trudno znaleźć prawdziwą definicję słowa „bank”, bo autorzy (tak jak i przy wielu innych hasłach) przyjmują manipulacyjne rozróżnienie na kraje socjalistyczne i kapitalistyczne.