Coraz więcej sygnałów ze szkół każe zastanowić się nad tym bardzo poważnie. Ekspresowa reforma niższych szczebli edukacji zaowocowała przede wszystkim bałaganem, którego można było uniknąć, rozkładając ją w czasie. Pośpiech, z jakim tworzono gimnazja, zatwierdzano nowe programy i wydawano podręczniki – nie zawsze lepsze od poprzednich – okazał się złym doradcą. Teraz ze szkół średnich płyną sygnały, że matura po nowemu, zachwalana przez urzędników oświatowych jako korona reformy, może okazać się błazeńską czapką. Pukając w tym nakryciu głowy do drzwi Unii Europejskiej wystawimy się na śmieszność.
Dlaczego alarm słychać dopiero teraz, skoro prace nad reformą maturalną trwały od kilku lat? Ponieważ odbywały się w kręgu wtajemniczonych, a do szerokiej opinii przenikały jedynie optymistyczne zapewnienia, że nowy egzamin wymagać będzie tylko otwartej głowy i systematycznej pracy – w zapomnienie pójdą korepetycje i wkuwanie formułek jak z encyklopedii. Podstawa przygotowań nauczycieli i uczniów do nowej matury, czyli tzw. syllabusy – szczegółowe opisy wymagań z każdego przedmiotu, informacje o formach egzaminowania i kryteriach oceniania oraz przykłady zadań (pytań) – wydano dopiero podczas wakacji, do wielu szkół trafiły we wrześniu. Trzeba było czasu, aby im się przyjrzeć i przedyskutować w gronach specjalistów. Tu pojawia się formalny powód do zakwestionowania terminu matury 2002: zgodnie z przepisami syllabusy powinny być opublikowane co najmniej na dwa lata przed terminem egzaminów, czyli w maju. Czy ukazanie się ich na przełomie maja i czerwca na stronach internetowych MEN (w drukach zwartych dopiero w lipcu) można traktować jako spełnienie tego warunku?