Archiwum Polityki

Awaria kompasu

W Niemczech, w rok po wyborach do Bundestagu, polityczny kociokwik. Z pozoru nic złego się nie dzieje, rząd ma w parlamencie przygniatającą większość, ale zarazem nie może wyjść z bezruchu.

Wystarczy, by nowy szef Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) Kurt Beck spotkał się w hotelu z szefem Wolnych Demokratów, a w prasie już wybuchają domysły o rozpadzie obecnej i zawiązaniu w Berlinie koalicji „lampowej” czerwono-żółto-zielonej, SPD-FDP-Zieloni. Następnie obaj politycy zapewniają, że o niczym takim nie rozmawiali. Po czym Kurt Beck i Angela Merkel razem uśmiechają się do kamer: My mielibyśmy się rozwieść? Wykluczone! To brzmi jak zarzekanie.

Nie tak miało być. Zwolennicy Wielkiej Koalicji zapewniali przed rokiem, że ma ona szansę przyspieszyć reformy, rozluźnić gorset państwa opiekuńczego i – obniżając koszty pracy – zwiększyć konkurencyjność niemieckiej gospodarki. Mówiono również o zahamowaniu ucieczki całych zakładów produkcyjnych za granicę i zmuszeniu bezrobotnych żyjących z sutych zasiłków do podejmowania mniej atrakcyjnej pracy. Doradzano, by ta koalicja największe „okrucieństwa” – przebudowę socjalnej gospodarki rynkowej – popełniła w pierwszych miesiącach swej kadencji i przez następne trzy lata lizała rany terapii szokowej, czekając na pozytywne skutki reform i przygotowując się zarazem do wyborów.

Nic takiego nie nastąpiło. A pani kanclerz wyraźnie traci na popularności. Już nie jest – można usłyszeć w Berlinie – „żelazną damą”, lecz „kanclerzem z tektury”. Komentatorzy zarzucają jej bierność, brak charyzmy i wyczucia strategii. Natomiast doceniają koncyliacyjny sposób prowadzenia koalicji.

Aprzecież początek był dobry, przynajmniej w polityce zagranicznej.

Angela Merkel przełamała lody z prezydentem Bushem i zachowała większy dystans wobec Putina, co powszechnie zostało przyjęte z aplauzem. Prowadziła w sondażach. Potem jednak przygasła.

Polityka 41.2006 (2575) z dnia 14.10.2006; Świat; s. 56
Reklama