Od 10 lat nie ma w Polsce cenzury. Koryguję: nie ma Urzędu Kontroli. Cenzura jest i będzie – i bez takiego urzędu. Najskuteczniejsza cenzura to właśnie ta, której nie ma, „nożyczki w głowie” – jak to się mówi w Niemczech. Pytałem kiedyś znajomego pracującego w dużej regionalnej gazecie, przejętej przez wielki niemiecki koncern wydawniczy, czy wydawca wpływa na treść artykułów w gazecie. „Nie musi – odpowiedział – sami wiemy dobrze, co nam wolno”.
Kiedy w 1989 r. po prawie rocznym oczekiwaniu zostałem akredytowany przez polskie MSZ, urzędnik podsunął mi formularz, w którym musiałem deklarować, że do polskiej prasy będę pisywał jedynie za pisemną zgodą ministerstwa. Wiedziałem, że w Polsce była cenzura, czytając „Tygodnik Powszechny” nie dało się tego przeoczyć, ale żeby to było aż tak prymitywne? Nic dziwnego, że ten system upadł parę miesięcy później.
Brak wolności słowa ograniczał możliwości prowadzenia ogólnonarodowych debat – choć też nie całkowicie. Najbardziej kontrowersyjne książki i artykuły w Polsce powojennej ukazały się w czasie, kiedy cenzura jeszcze istniała. Potem co prawda poszczególne środowiska i media prowadziły swoje własne spory – ale nie było po 1989 r. debaty, która zaangażowałaby komentatorów i publicystów kilku gazet naraz. Kto pamięta dziś wielką debatę w latach osiemdziesiątych o artykule Jana Błońskiego na temat pomocy i obojętności Polaków wobec Holocaustu? W Niemczech każdy „spór historyków” rozgrywał się niemal w całej prasie, angażując nawet dodatki kulturalne regionalnych dzienników. W Polsce każda gazeta prowadzi swoje własne spory, przeważnie we własnym gronie. Po 1989 r. najpierw „Tygodnik Powszechny” przygotował swoją debatę o stosunkach polsko-ukraińskich, potem „Gazeta Wyborcza” robiła swoją.