Archiwum Polityki

Nożyczki w głowie

Równe dziesięć lat temu został zlikwidowany Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk – jedna z bardziej ponurych i szkodliwych instytucji PRL. Urząd cenzurował każdy zadrukowany kawałek papieru, każdy metr taśmy. Ta instytucja, schowana w cieniu na ul. Mysiej, działająca według tajnych partyjnych zaleceń, cenzurowała myśli i słowa, ale także kastrowała fakty. Przepuszczała peerelowską rzeczywistość przez filtr, zatrzymując wszystko to, co nie pasowało do obrazu szczęśliwego systemu szczęśliwych ludzi. Ale też cenzura dla wielu ludzi pióra, mikrofonu i kamery stanowiła alibi, była cichym współredaktorem. Wielu cenzura uwalniała od odpowiedzialności: jeśli „puszczała” dyskusyjną myśl czy fakt, to na własny rachunek. Z czasem wykształciła się surrealistyczna gra z cenzurą – gra w aluzje, w puszczanie oka i pisanie między wierszami. I nagle zabrakło cenzora – kata i zarazem wspólnika. Przyszła wolność słowa, a wraz z nią wylała się fala informacji dotychczas oficjalnie skrywanych. Tak jakbyśmy się z dnia na dzień znaleźli w innym kraju: morderstw na każdym kroku, biedy, zatrutego środowiska, narkomanii. Można już było pisać o wszystkim i szargać – prawie – wszystkie świętości. Słowa staniały, popłynęły rzeką. W dziesięć lat później chcemy zastanowić się, jaki użytek jako społeczeństwo uczyniliśmy z otrzymanej wolności słowa. O analizę – od środka, ale i trochę z boku – poprosiliśmy wieloletniego korespondenta prasy niemieckojęzycznej w Polsce Klausa Bachmana. Towarzyszy jej ankieta rozpisana wśród redaktorów naczelnych najważniejszych mediów dotycząca tematów tabu i ograniczeń wolności słowa w Trzeciej Rzeczpospolitej.

Od 10 lat nie ma w Polsce cenzury. Koryguję: nie ma Urzędu Kontroli. Cenzura jest i będzie – i bez takiego urzędu. Najskuteczniejsza cenzura to właśnie ta, której nie ma, „nożyczki w głowie” – jak to się mówi w Niemczech. Pytałem kiedyś znajomego pracującego w dużej regionalnej gazecie, przejętej przez wielki niemiecki koncern wydawniczy, czy wydawca wpływa na treść artykułów w gazecie. „Nie musi – odpowiedział – sami wiemy dobrze, co nam wolno”.

Kiedy w 1989 r. po prawie rocznym oczekiwaniu zostałem akredytowany przez polskie MSZ, urzędnik podsunął mi formularz, w którym musiałem deklarować, że do polskiej prasy będę pisywał jedynie za pisemną zgodą ministerstwa. Wiedziałem, że w Polsce była cenzura, czytając „Tygodnik Powszechny” nie dało się tego przeoczyć, ale żeby to było aż tak prymitywne? Nic dziwnego, że ten system upadł parę miesięcy później.

Brak wolności słowa ograniczał możliwości prowadzenia ogólnonarodowych debat – choć też nie całkowicie. Najbardziej kontrowersyjne książki i artykuły w Polsce powojennej ukazały się w czasie, kiedy cenzura jeszcze istniała. Potem co prawda poszczególne środowiska i media prowadziły swoje własne spory – ale nie było po 1989 r. debaty, która zaangażowałaby komentatorów i publicystów kilku gazet naraz. Kto pamięta dziś wielką debatę w latach osiemdziesiątych o artykule Jana Błońskiego na temat pomocy i obojętności Polaków wobec Holocaustu? W Niemczech każdy „spór historyków” rozgrywał się niemal w całej prasie, angażując nawet dodatki kulturalne regionalnych dzienników. W Polsce każda gazeta prowadzi swoje własne spory, przeważnie we własnym gronie. Po 1989 r. najpierw „Tygodnik Powszechny” przygotował swoją debatę o stosunkach polsko-ukraińskich, potem „Gazeta Wyborcza” robiła swoją.

Polityka 16.2000 (2241) z dnia 15.04.2000; Raport; s. 3
Reklama