Pierwsi klienci powiatowego i miejskiego pośredniaka przychodzą pod urząd przy ul. Niecałej w Lublinie już kilka minut po piątej rano. Chcą być pierwsi, gdy urzędniczka wywiesi na tablicy świeże oferty pracy. O dziewiątej, a może o dziesiątej. Siedzą w kucki przy krawężniku, przy schodach, popalają, popluwają. Po siódmej, gdy już jest otwarty minimarket na sąsiedniej ulicy, 35–40-letni mężczyzna zachęca: – No to jak, pukniemy jakieś winko?
Jest dwóch chętnych. Po chwili trójka znika za rogiem. Wracają po kwadransie, szukają następnych do zrzutki. Nie znajdują i odchodzą. – Puknie taki winko i już nie chce mu się czekać na pracę – komentuje Marian K. (41 l.), formierz z Odlewni Żeliwa (filia Ursusa) w Lublinie, który pracę stracił przy upadku odlewni w końcu zeszłego roku – wraz z 1128 osobami. Odprawa – dwie średnie pensje krajowe – szybko się rozeszła. Po pół roku skończył się też zasiłek dla bezrobotnych (446 zł miesięcznie). Od maja Marian K. i zapewne większość jego kolegów z odlewni szukają pracy.
O 9.30 kolejka do Powiatowego Urzędu Pracy wylewa się schodami na ulicę. Głównie młode kobiety, absolwentki różnych średnich szkół, przychodzą się zarejestrować, żeby mieć prawo do zasiłku. Do mieszczącego się w tym samym budynku Miejskiego Urzędu Pracy nie ma takiej kolejki, bo jego pracownicy umawiają się z interesantami na konkretny dzień, godzinę, minutę i w określonym pokoju.
W 400-tysięcznym Lublinie stopa bezrobocia wśród zdolnych do pracy wynosi 9,6 proc. Zarejestrowanych jest ponad 16 tys. bezrobotnych, z których niespełna 2,5 tys. osób ma prawo do półrocznego zasiłku. Od stycznia do końca września Miejski Urząd Pracy (MUP) załatwił zatrudnienie 1080 osobom. Ale i tyle osób pracę straciło.