Referendum zaproponowała ponad rok temu lewica, a pierwsze skrzypce grało PSL: wśród jego członków reprywatyzacja jest szczególnie niepopularna. Wraz z SLD i Unią Pracy już ponad rok temu zaczęło zbierać podpisy, których według konstytucji trzeba co najmniej pół miliona, żeby wniosek o referendum został rozpatrzony przez Sejm. Zebrano 570 tys. Argumenty lewicy były następujące: zwrot własności dawnym właścicielom oznaczałby eksmisję szpitali, szkół, muzeów, sierocińców, a choćby tylko lokatorów i nakładał na państwo, czyli na wszystkich, ciężary ponad miarę. Na tym lewica budowała pewność, że w referendum zwycięży niechęć do reprywatyzacji. Na otarcie łez oferowano dawnym właścicielom odszkodowanie w wysokości 5 proc. wartości tego, co kiedyś utracili.
Argumenty drugiej strony są następujące: nie można poddawać pod referendum pytania, czy oddawać ukradzione, czy nie. A także, czy oddawać w całości, czy tylko cząstkę. Ciągłość prawa własności jest tak samo nierozerwalna jak ciągłość państwa. W poszczególnych przypadkach można się zastanawiać, jaki znaleźć kompromis między interesem właściciela a społeczności lokalnej. Ale dłużej już odwlekać tej sprawy nie można, trzeba ją uregulować ustawą.
O reprywatyzacji zaczęto mówić od razu po czerwcowych wyborach 1989 r., a pierwsze projekty prawa na ten temat były gotowe jeszcze jesienią owego roku. Projekt zarysowany w referendum, do którego nie dojdzie, był piętnastym z kolei. To miara nie tyle społecznego znaczenia czy finansowej wagi reprywatyzacji.
Kolejne projekty zawężały krąg ludzi, którzy mieliby na reprywatyzacji skorzystać, a tym samym koszty, jakie by pociągnęła za sobą ustawa. Najpierw wykluczono tych, którym zabrano ziemię, młyn, gorzelnię na mocy reformy rolnej 1944 r.: może to było prawo rozbójnicze, ale prawo.