Kiedy Polskę wizytował Alpha Oumane Konare, prezydent Mali, zszokowane media z niedowierzaniem informowały, że jest on absolwentem Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego i z sentymentem wspomina lata spędzone w zapuszczonych akademikach na warszawskich Jelonkach. Kilka miesięcy wcześniej odwiedził kraj Nassoro Wamchilowa Malocho, minister stanu ds. planowania i prywatyzacji w rządzie tanzańskim, absolwent Szkoły Głównej Handlowej. Zdarzało się też kończyć w Polsce studia personom, których późniejsza kariera poszła w dość ponurym kierunku. Medycynę studiował w Polsce na przykład Chanjerai „Hitler” Hunzvi, przywódca bojówek siłą wyrzucających białych farmerów z Zimbabwe.
Polskie wyższe uczelnie ukończyło ponad 13 tys. przybyszy ze 100 krajów na świecie. Absolwenci polskich uczelni rozwijali przemysł stoczniowy w Chinach, Wietnamie lub na Kubie, a kształceni w Polsce lekarze są właścicielami klinik w Afryce i w Ameryce Południowej.
Zazwyczaj absolwenci uczelni danego kraju tworzą u siebie jego silne lobby, a kraj, który kształci, nawiązuje z nimi współpracę gospodarczą albo kulturalną. Niestety, wykształcony w Polsce student-cudzoziemiec wyjeżdża do swojego kraju i przepada jak kamień w wodę.
Jak spadniesz, to pojedziesz
Do 1988 r. obowiązywała uchwała Rady Ministrów, która traktowała kształcenie cudzoziemców jak działalność charytatywną, wynikającą z pobudek ideowo-politycznych. Chodziło o internacjonalistyczną powinność wspierania postępowych sił na świecie przez państwa o ustroju socjalistycznym w celu „usunięcia niedoboru kadr wysoko kwalifikowanych i ukształtowania nowej inteligencji”.
Na polskich uczelniach krążyły anegdoty o sposobach wypełniania internacjonalistycznych powinności: do afrykańskiej wioski przychodzi informacja, że zbliża się obowiązkowy nabór na studia do Polski.