Z dzisiejszą Rumunią obcokrajowiec styka się już w samolocie linii lotniczej Tarom. To pierwsze zetknięcie jest nieoczekiwane, choć przyjemne, ma bowiem postać pięćdziesięciodolarowego banknotu. Co prawda banknot jest tylko imitacją – zaproszeniem do jednego z bukareszteńskich kasyn, ale – jak wyjaśnia instrukcja na odwrocie – w owym kasynie można je wymienić na prawdziwe żetony.
Dla zagranicznego turysty dzisiejsza Rumunia to już nie tylko kraina księcia Drakuli i niedźwiedzi. To także kraina hazardu. W Bukareszcie kasyn jest kilka razy więcej niż supermarketów. Na stołecznym lotnisku codziennie lądują czartery z Europy, Izraela, Japonii i krajów arabskich dowożące graczy w ruletkę, pokera, black jacka, a nawet bingo. Oficjalnie podaje się, że dzienny obrót tego sektora wynosi 25 mln dolarów (nieoficjalnie – że jest cztery razy większy).
– Kiedy cichą, późną nocą spacerujesz ulicami, masz wrażenie, że słyszysz uporczywy odgłos prania brudnych pieniędzy – opowiada Viorel, student z Bukaresztu.
No problem
Dla przeciętnego Polaka Rumunia pozostaje krajem nieznanym, ponieważ przeciętny Polak Rumunią się nie interesuje. Rumunia Polaka nie pociąga, albowiem jest on przekonany, że to ojczyzna Cyganów, kraj leżący daleko od NATO i Unii Europejskiej, niebezpieczny dla turystów. Dlatego po wylądowaniu na bukareszteńskim lotnisku Otopeni przeciętny Polak jest zaskoczony, gdy nie staje się ofiarą irytującej natarczywości czy choćby tylko drobnej nieuprzejmości, która pozwoliłaby mu upewnić się, że w Rumunii sprawy mają się dokładnie tak, jak oczekiwał. Z pewnym zdumieniem stwierdza, że Bukareszt to normalna europejska stolica mająca, tak jak Paryż, swój Łuk Triumfalny z gwiaździście odchodzącymi od niego szerokimi bulwarami, na których jest znacznie mniej szarpiących go za rękaw Cyganek niż na ulicy Marszałkowskiej.