Dziesięć lat temu Alberto Kenyo Fujimori Fujimori (tak brzmi jego pełne imię i nazwisko) był szerzej nieznanym agronomem i rektorem uczelni. Peru, piękny ale biedny kraj, znajdowało się w stanie katastrofalnym. Z rąk lewicowej partyzantki Świetlisty Szlak i Tupac Amaru ginęło rocznie 20 tys. osób. Panował strach i terror. Turyści i inwestorzy trzymali się od Peru z daleka. Inflacja wynosiła ponad 7000 proc. Tradycyjny system polityczny był skompromitowany przez korupcję i nieskuteczność.
Chińczyk, ale swój chłop
W tej atmosferze inżynier Fujimori, jak na niego mówiono, przedstawiał się jako osoba świeża, spoza układów, a nawet spoza elity władzy: energiczny, pragmatyczny, odmienny. Nie bał się zwykłych ludzi, bratał się, jadł z nimi rybę i kukurydzę, obiecywał „godność, technologię i pracę”. Nazywali go chino – Chińczyk ze względu na skośne oczy po rodzicach Japończykach. Człowiek znikąd, trochę jak w Polsce Tymiński (który tu, w Peru, robił zresztą interesy), szybko zyskiwał popularność. Jego rywalem w wyborach prezydenckich był Mario Vargas Llosa – światowej sławy pisarz, intelektualista i dżentelmen, kwintesencja elity, co w oczach zrozpaczonego elektoratu nie było atutem. Fujimori wygrał w drugiej rundzie i w 1990 r. został prezydentem.
Jego pierwszym zadaniem była likwidacja partyzantki, bez czego nie można było myśleć o zmianie losu milionów Peruwiańczyków, o normalnym życiu gospodarczym i o napływie inwestycji zagranicznych. Wtedy po raz pierwszy w peruwiańskim życiu politycznym wykorzystano taśmę wideo – Fujimori pokazał, jak przywódca Świetlistego Szlaku Abimael Guzman baluje, popijając i tańcząc z oddanymi mu pod każdym względem bojowniczkami. Fujimori nie wiedział, że 10 lat później padnie ofiarą innej kasety.