W filmie Gore’a Vidala „Ten najlepszy” kandydat na prezydenta USA zabiega o poparcie na konwencji partyjnej i poleca swemu sekretarzowi obiecać komuś stanowisko sędziego. Dla ścisłości dorzuca: „Tylko nic na piśmie”. W Waszyngtonie nastaje dziś czas spłaty takich obietnic. Ministrowie, ich zastępcy, dyrektorzy departamentów, działów, szefowie agend rządowych, wielu ambasadorów i przedstawicieli zagranicznych oraz setki osób w The Executive Office, biurze prezydenta – od samego Białego Domu po Radę Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) i częściowo tylko niezależną Centralną Agencję Wywiadowczą (CIA). Zaczyna się czas wielkich karier i wielkiej przeprowadzki.
Jedno trzeba przyznać: zmiana władzy – przynajmniej w teorii – jest zaplanowana racjonalnie, kandydaci do stanowisk mają czas i miejsce na przestudiowanie informacji o swoich przyszłych zajęciach. Nie ma w Ameryce brania rządu z dnia na dzień. Po pierwsze więc, wybory (choć akurat nie obecne) rozstrzygają się na początku listopada, a nowa ekipa przystępuje do pracy w południe 20 stycznia następnego roku. Powinno więc normalnie być 10 tygodni.
Dawniej puszczano to na żywioł. Od 1963 r. obowiązuje ustawa o przekazywaniu władzy prezydenckiej (pamiętajmy, że w USA prezydent to szef władzy wykonawczej, a więc w Polsce byłby połączeniem funkcji prezydenta i premiera). Na jej podstawie urzędujący prezydent udostępnia w Waszyngtonie osobne gotowe biura, a z budżetu wydziela 5,3 mln dolarów na to, by zwycięzca przeprowadzał w spokoju rekrutację nowych ludzi, zapoznawał ich z materiałami, żądał nowych pomysłów i projektów. Zakres operacji transition (przejmowania władzy) zależy od ambicji nowego prezydenta: Ronald Reagan zaangażował na ten okres prawie 1200 osób, Bush ojciec zaledwie 150 osób.