„Ciągle nie ma prezydenta!” – wołają komentatorzy zniecierpliwieni przedłużającymi się wyborami amerykańskimi. Prezydent jest, nazywa się Bill Clinton i sprawuje urząd aż do 20 stycznia 2001 r. Kolegium elektorskie dla wyboru nowego prezydenta zbiera się dopiero 18 grudnia, a nawet gdyby elektorzy mieli kłopot z głosowaniem, to konstytucja amerykańska przewiduje inne procedury wyborcze dla wyłonienia zwycięzcy. Mimo wojującej armii prawników i mnożenia sporów sądowych – nie ma najmniejszych wątpliwości, że zostanie on wybrany. Swoją drogą twórcy konstytucji USA, krytykowani dziś za formułę wyborów prezydenta przez zgromadzenie elektorów, mieli przynajmniej ten dobry pomysł, by wybory urządzać na długo przed końcem kadencji ustępującego prezydenta.