Mamy około trzydziestu dobrze zapowiadających się dwudziestokilkuletnich poetów. Ich twarze i nazwiska są zupełnie nieznane. Nic dziwnego – publikują w niskonakładowych czasopismach literackich, spotykają się tylko w swoim gronie i nie wywołują skandali. Za młodych wciąż uchodzą czterdziestolatkowie Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło, Marcin Baran. Kiedy debiutowali na początku lat 90., wszystko dookoła było nowe i czytelnicy naprawdę czekali na nowych poetów. Dziś dorosły młode piszące pokolenia, ale nie ma dla nich czytelników.
– Teraz są świetne czasy do pisania – ale fatalne do czytania – mówi młoda poetka ze Śląska. Popija piwo, jak wszyscy na poetyckich biesiadach. Zorganizowany w połowie listopada Krakowski Festiwal Zapowiadających Się nie mógł mieć innej nazwy. Występujące na nim najmłodsze poetyckie pokolenie (roczniki 70.) nie posiada znaków szczególnych, żadnych cech rozpoznawczych. Wspólna jest tylko metryka. Nie łączą się w żadne szkoły i style. Studiują, piszą doktoraty, dorabiają w firmach internetowych. Klną umiarkowanie. Raczej marzą, niż się buntują. Nie mają wygórowanych ambicji ani specjalnych złudzeń. Dobrze wiedzą, że bycie młodym poetą nie przynosi ani popularności, ani pieniędzy. Nie sprzyja zawieraniu wpływowych znajomości.
Po co więc piszą? Adam Pluszka (1976) z Zabrza odpowiada: – Mam taką bułę na palcu od trzymania pióra i lubię tę bułę. Dla niej piszę, żeby mi nie zniknęła.
Uznanie dziesięciu, dwudziestu kolegów po piórze, przyjacielskie piwo za dobry tomik – to wszystko, na co młody poeta może liczyć. Poza tym do bycia poetą trzeba stale dopłacać: dokładać pieniądze do wydania swojej książki lub robić to całkowicie na własny koszt.